Żywo-trupie oczy Sarastiego gapiły się na mnie, szkliste, nierozumiejące. Palce zadrgały na panelu.
Nie lubcie maszyny rozkaz. Tak lepsz.
Pozwoliłem mu się przypiąć i zamknąć wieko. Leżałem w ciemności, czując, jak ciało się przesuwa i przechyla, gdy wahadłowiec zjeżdża do wyrzutni. Przetrzymałem nagłą ciszę, gdy puszczały uchwyty doku, szarpnięcie przyspieszenia, które brutalnie wypluło mnie w próżnię, stały ciąg, uciskający mi pierś jak miękka góra. Wokół mnie wahadłowiec dygotał w kleszczach przyspieszenia o wiele przekraczającego dopuszczalne wartości.
Moja wszczepka z powrotem się włączyła. Nagle mogłem widzieć, co jest na zewnątrz, gdybym tylko zechciał. Mogłem zobaczyć, co się dzieje za mną.
Postanowiłem, umyślnie i stanowczo, że tego nie zrobię. Ale i tak spojrzałem.
Tezeusz już się kurczył, nawet na skali taktycznej. Kolebiąc się, szybował w dół studni na spotkanie z wrogiem — to musiał być jakiś celowy, zaimprowizowany w ostatniej chwili manewr, mający zanieść ładunek maksymalnie blisko celu. Rorschach unosił się ku niemu, rozprostowując sękate, spiczaste ramiona, jakby chciał go wziąć w objęcia. Ale w tej panoramie największe wrażenie robili nie aktorzy, lecz dekoracja: skłębione oblicze Big Bena, wypełniający okno kipiący wir cyklonu. Na kolorowej nakładce ciasno wiły się linie pola magnetycznego: Rorschach ciągnął za sobą magnetosferę Bena, jak jaskrawą, rozwirowaną chmurę, zwijając ją w ciasny supeł, rosnący, jaśniejący, pęczniejący…
— Jak rozbłysk karła klasy L — powiedział kiedyś mój dowódca — tylko że powinno być tam coś dużego, żeby wywołać taki efekt, a niebo w tym kierunku jest ciemne. Unia Astronomiczna nazywa to „statystycznym artefaktem”.
I w istocie tak było. Może rozbłysk od uderzenia, a może jaskrawa eksplozja jakiegoś potężnego źródła energii, restartującego się po milionletnim uśpieniu. Coś jak tutaj: słoneczny rozbłysk bez słońca. Działo magnetyczne, dziesięć tysięcy razy silniejsze, niż pozwala natura.
Obie strony wyciągnęły broń. Nie wiem, kto strzelił pierwszy, i czy w ogóle ma to znaczenie: ile ton antymaterii trzeba, żeby zmierzyć się z kimś, kto potrafi wycisnąć moc Słońca z gazowej kuli niewiele większej od Jowisza? Może Rorschach też pogodził się z porażką, może obie strony uciekły się do samobójczego ataku?
Nie wiem. Dosłownie parę minut przed eksplozją zasłonił mnie Big Ben. Pewnie dlatego nadal żyję. Ben wszedł pomiędzy mnie a ten płomienny blask, jak trzymana przed twarzą moneta.
Tezeusz wysłał w eter wszystko co mógł, aż do ostatniej mikrosekundy. Każdą zarejestrowaną chwilę walki wręcz, ostatniego odliczania, aż po ostatnią kroplę krwi. Wszystkie ruchy i wszystkie wektory. Mam tutaj tę telemetrię. Mogę ją rozbić na dowolną liczbę kształtów, ciągłych lub dyskretnych. Mogę przekształcać topologię, obracać ją, kompresować i tłumaczyć na wszystkie dialekty, jakie mogą zrozumieć nasi sprzymierzeńcy. Może Sarasti miał rację, może coś z tego jest niezwykle ważne.
Ja w ogóle nie wiem, co te rzeczy znaczą.
CHARYBDA
Kiedyś gatunki wymierały. Teraz po prostu mają przerwy.
— Biedaku — powiedziała Chelsea, kiedy się rozstawaliśmy. — Czasem tak sobie myślę, że ty nigdy nie odczujesz samotności.
Wtedy zastanawiałem się, czemu to zabrzmiało tak smutno.
Teraz żałuję, że nie miała racji.
Zdaję sobie sprawę, że moja opowieść nie toczy się gładko. Musiałem ją rozdrobnić i nizać te fragmenty przez dziesięciolecia śmierci. Żyję bowiem tylko po jednej godzinie na dziesięć tysięcy. Szkoda, że tak trzeba. Zdecydowanie wolałbym przespać cały powrót, uniknąć męki tych krótkich, poklatkowych przebudzeń.
Tylko że umarłbym we śnie, żywe ciała bowiem świecą skumulowanymi przez całe życie radioaktywnymi izotopami, maleńkimi, błyszczącymi odłamkami, niszczącymi komórkowe urządzenia na poziomie molekularnym. Normalnie to nie jest problemem. Żyjące komórki naprawiają te szkody na bieżąco. Ale moje, żywo-trupie, pozwalają tym błędom nawarstwiać się z czasem, a podróż do domu trwa o wiele dłużej niż w tamtą stronę: leżę więc w letargu i koroduję. Dlatego pokładowy komputer budzi mnie od czasu do czasu, żeby pozwolić miechu trochę się połatać.
Od czasu do czasu gada do mnie, podaje systemowe statystyki, informuje o najnowszych wieściach z domu. Na ogół jednak zostawia mnie samego z myślami i maszynerią tykającą tam, gdzie kiedyś miałem lewą półkulę. Rozmawiam więc sam ze sobą, prawdziwą półkulą dyktuję historię i moje zdanie tej sztucznej: w krótkich przebłyskach świadomości przedzielonych długimi latami rozkładu w zapomnieniu. Może całe to przedsięwzięcie jest kompletnie pozbawione sensu, może w ogóle nikt nie słucha.
Wszystko jedno. I tak to robię.
Więc proszę: oto pamiętnik opowiedziany maszynie przez mięcho. Opowiedziany samemu sobie, z braku innych zainteresowanych.
Każdego półgłówka byłoby stać na taką opowieść.
Dziś dostałem list od taty. Poste restante, jak to określił. To chyba taki żart, sprowokowany faktem, że nie mam żadnego adresu. Więc po prostu posłał go bezkierunkowo w eter, licząc, że fale zaniosą go do mnie, gdziekolwiek jestem.
Minęło już prawie czternaście lat. Tutaj traci się rachubę takich szczegółów.
Helen nie żyje. Niebo najwyraźniej uległo awarii. A może to był sabotaż? Może Realistom wreszcie się udało? Wątpię. Tato chyba uważał, że jest za to odpowiedzialny ktoś inny, choć nie podał konkretów. Może ich nie znał. Z zakłopotaniem wspomniał o narastających niepokojach na Ziemi. Może wyciekły moje relacje dotyczące Rorschacha — a potem ludzie wyciągnęli oczywiste wnioski, gdy pocztówki przestały przychodzić. Nie znają zakończenia tej historii. Brak epilogu pewnie doprowadza ich do szału.
Czuję jednak, że jest w tym coś jeszcze, coś, czego nie odważył się otwarcie powiedzieć. Może to tylko moja wyobraźnia; chyba był wręcz zakłopotany faktem, że stopa urodzeń znowu rośnie — a przecież to powinno być powodem do radości po tylu kurczących się pokoleniach. Gdyby mój chiński pokój nadal działał jak należy, wiedziałbym, umiałbym zanalizować to wszystko do ostatniego przecinka. Lecz Sarasti pogiął mi narzędzia, tak że ledwo działały. Teraz jestem ślepy jak pierwszy z brzegu zwyklak. Pozostają mi tylko przypuszczenia, podejrzenia i czający się strach, że nawet odarty z najlepszych technik może czytam go dobrze.
Mam wrażenie, że ostrzega mnie, żebym się trzymał z daleka.
Powiedział też, że mnie kocha. Że tęskni za Helen, że ona żałowała czegoś, co zrobiła przed moim urodzeniem, kiedy to pozwoliła sobie na coś, lub zapomniała o czymś, co groziło mi wadą rozwojową. Gadał bez ładu i składu. Nie mam pojęcia o co mu chodziło. Musiał mieć ogromne wpływy, żeby móc dostać zgodę na taką transmisję, a potem większość jej zmarnował na emocje.
Boże, jakże jest mi droga. Drogie jest mi każde jej słowo.
Spadam po niekończącej się, jałowej paraboli, sama grawitacja i bezwładność. Charybda nie umiała trafić na strumień antymaterii; coś musiało przesunąć Ikara albo został całkowicie wyłączony. Pewnie mógłbym zapytać przez radio, ale nie ma pośpiechu. Jeszcze bardzo daleko. Miną całe lata, zanim zostawię za sobą choćby komety.