Выбрать главу

Prawie trzy sekundy, zanim odpowiedział.

— Jesteś na Księżycu — powiedziałem.

Pauza.

— Ciepło.

— Co ty mi…? Tato, czemu mi to mówisz? Nie naruszasz tajemnicy?

— Ktoś do ciebie zadzwoni — oznajmił.

— Kto? Po co?

— Kompletują zespół. Z takich… ludzi, z jakimi się zadajesz. — Był zbyt racjonalny, żeby podważać osiągnięcia pracujących z nami rekonstruktów i hybryd, ale nigdy nie potrafił ukryć nieufności. — Potrzebują syntetyka — powiedział.

— To świetnie się składa, że akurat masz go w rodzinie.

Fale przeleciały tam i z powrotem.

— Siri, to nie jest nepotyzm. Bardzo chciałem, by wybrali kogoś innego.

— Dzięki za głos zauf…

Przewidział to jednak i zareagował z wyprzedzeniem, zanim moje słowa zdążyły pokonać odległość:

— To nie przytyk do twoich zdolności i wiesz o tym. Jesteś najodpowiedniejszy, a zadanie kluczowe.

— To dlaczego… — zacząłem i urwałem. Przed jakąś teoretyczną nasiadówą w laboratorium na Półkuli Zachodniej nie starałby się mnie ochronić. — Ale o co chodzi, tato?

— O Świetliki. Coś znaleźli.

— Co?

— Sygnał radiowy. Z Kuipera. Namierzyliśmy skąd.

— Oni mówią?

— Nie do nas. — Odchrząknął. — W ogóle trochę fuksem przechwyciliśmy tę transmisję.

— Czyli z kim rozmawiają?

— Nie wiemy.

— Przyjaciele? Wrogowie?

— Synu, nie wiemy. Szyfr wygląda na podobny, ale nawet to nie jest pewne. Znamy pozycję i nic poza tym.

— Więc wysyłacie tam zespół. — Mnie wysyłasz. Nigdy wcześniej nie lataliśmy do pasa Kuipera. Minęły dziesiątki lat, odkąd wysyłaliśmy tam choćby roboty. Potrafiliśmy, oczywiście, ale nie bardzo mieliśmy po co: tyle ciekawszych rzeczy działo się bliżej domu. Era Międzyplanetarna utknęła na poziomie asteroid.

Lecz teraz coś czaiło się w najdalszym zakątku naszego podwórka i wołało w próżnię. Może rozmawiało z jakimś innym układem słonecznym. A może z czymś, co było bliżej, w drodze.

— To nie jest sytuacja, na którą możemy spokojnie przymknąć oczy — powiedział ojciec.

— A próbniki?

— Oczywiście. Ale nie możemy sobie pozwolić na czekanie na ich odpowiedzi. Mamy już szkic planu badawczego, a zaktualizować go można po drodze.

Dał mi parę sekund ekstra na przełknięcie tego. A gdy się nie odzywałem, dodał:

— Musisz zrozumieć. Na razie, o ile mi wiadomo, nasza przewaga to tylko fakt, że Burns-Caulfield nie wie, że się do niego wybieramy. Musimy zdobyć, co się tylko da, dopóki nie minie okazja.

Ale Burns-Caulfield się ukrywa. Burns-Caulfield może nie być zachwycony, że mu się narzucamy.

— A jeśli się nie zgodzę?

Teraz opóźnienie jakby mówiło: „Mars”.

— Znam cię. Zgodzisz się.

— Ale gdyby. Skoro mam najlepsze kwalifikacje, a zadanie jest takie ważne…

Nie musiał odpowiadać. Nie musiałem pytać. Przy takiej stawce kluczowe elementy nie mają luksusu wyboru. Nie miałbym nawet dziecinnej satysfakcji, że wstrzymuję oddech i nie chcę się bawić — wola stawiania oporu jest nie mniej mechaniczna niż potrzeba oddychania. Obie da się zmanipulować odpowiednimi neurochemicznymi kluczami.

— Utrąciłeś mój kontrakt u Kurzweila — uświadomiłem sobie.

— Żeby tylko to.

Przez chwilę obaj milczeliśmy.

— Gdybym mógł wrócić w czasie i cofnąć… to, co sprawiło, że jesteś taki — powiedział ojciec — zrobiłbym to. Bez wahania.

— No tak.

— Muszę iść. Chciałem cię tylko uprzedzić.

— Dobra. Dzięki.

— Synu, kocham cię.

Gdzie jesteś? Wrócisz?

— Dzięki — powtórzyłem. — Dobrze wiedzieć.

* * *

Oto, czego ojciec nie mógł cofnąć. Oto, kim jestem.

Jestem pomostem między ścisłą czołówką a głównym nurtem. Stoję między Czarnoksiężnikiem z Oz a facetem za kurtyną.

Jestem kurtyną.

Nie należę do całkiem nowego gatunku. Moje korzenie sięgają początków cywilizacji, ale tamci prekursorzy służyli zupełnie innym, niższym celom. Oliwili tryby stabilności społecznej, lukrowali nieprzyjemne prawdy, hodowali wyimaginowane kozły ofiarne do politycznych celów. Na swój sposób byli niezbędni. Nawet najlepiej uzbrojone państwo policyjne nie jest w stanie przez cały czas oddziaływać przymusem na wszystkich obywateli. Kontrola memetyczna jest o wiele subtelniejsza; trochę podbarwić na różowo postrzeganą rzeczywistość, rozsiać zaraźliwy lęk przed groźnymi alternatywami. Zawsze komuś powierzano odwracanie topologii informacyjnych, ale rzadko chodziło to, żeby zwiększać ich czytelność.

W nowym milenium wszystko to się zmieniło. Przeszliśmy samych siebie, badamy teraz tereny poza granicami ludzkiego rozumienia. Czasem ich kontury, nawet zrzutowane w konwencjonalną przestrzeń, są po prostu zbyt skomplikowane, by ogarnął je ludzki umysł; a czasem osie współrzędnych biegną w wymiary niepojmowalne dla umysłów stworzonych, by się pieprzyć i walczyć na jakiejś prehistorycznej sawannie. Nawet najbardziej altruistyczne i zrównoważone filozofie zawodzą wobec brutalnego imperatywu rodem z rdzenia kręgowego: własnej korzyści. Eleganckie, subtelne równania przewidują zachowanie kwantowego świata, ale żadne go nie wyjaśnia. Po czterech tysiącach lat nie umiemy nawet udowodnić, że poza umysłem kogoś śniącego w pierwszej osobie w ogóle istnieje rzeczywistość. Bardzo potrzebujemy umysłów większych od naszych własnych.

Ale ich budowanie nieszczególnie nam wychodzi. Mózgi krzyżowane na siłę z elektronami równie widowiskowo działają, jak zawodzą. Powstają hybrydy bystre jak sawanci i równie autystyczne. Wszczepiamy ludziom protezy, każemy ich korze motorycznej żonglować mięchem i maszynerią, potem kręcimy głowami, gdy drżą im palce i plącze się język. Komputery hodują własne potomstwo, które staje się tak mądre i niezrozumiałe, że jego komunikaty mają znamiona demencji: nie na temat i bez znaczenia dla pozostających w tyle ledwo co inteligentnych istot.

A kiedy wytwory, które cię przerosły, znajdują dla ciebie odpowiedzi, o które prosiłeś, nie rozumiesz ich analiz i nie możesz sprawdzić wyników. Przyjmujesz je na wiarę…

…albo bierzesz teorię informacji, żeby je dla ciebie spłaszczyła, wcisnęła hipersześcian w dwa wymiary, a butelkę Kleina w trzy, upraszczasz rzeczywistość i modlisz się do bogów, aby twoje szczytne wykręcanie prawdy nie naruszyło żadnego z podpierających ją dźwigarów. Zatrudniasz kogoś takiego jak ja — mieszane potomstwo profilerów, asystentów naukowych i teoretyków informacji.

Oficjalnie nazywa się mnie „syntetykiem”. Na ulicy — „żargonautą” albo „makówą”. Uczeni, których mozolnie wypracowane prawdy są właśnie skundlane i poddawane lobotomii na zlecenie wpływowych nieuków zainteresowanych tylko udziałem w rynku, nazwą mnie „wtyką” albo „przyzwoitką”.

Natomiast Isaac Szpindel mówi o mnie „komisarz” i choć to przyjacielski docinek, ma także drugie dno.

Nigdy nie udało mi się przekonać samego siebie, że dobrze wybrałem. Rutynowe uzasadnienia mogę wyliczać choćby przez sen, gadać bez końca o rotacyjnej topologii informacji, o nieistotności pojmowania semantycznego. Ale wysypawszy wszystkie te słowa, dalej nie jestem pewien i nie wiem, czy ktokolwiek jest. Może to jakieś wielkie, wszechogarniające oszustwo, ogólnoświatowa zmowa kanciarzy i frajerów? Nie przyznajemy się, że nasze twory nas przerastają; może i mówią językami, ale nasi kapłani umieją je czytać. Bogowie zostawiają nam algorytmy wykute w skalnych szczytach, ale tablice znosi na dół i pokazuje masom ktoś taki jak ja, zupełnie niegroźny.