A poza tym nie jestem pewien, czy chciałbym, żeby wszyscy wiedzieli, gdzie jestem.
Charybda nie przejmuje się manewrami mylącymi trop. Byłyby bezsensowne, nawet gdyby miała odpowiedni zapas paliwa, nawet gdyby gdzieś jeszcze czaił się wróg. Przecież wszyscy wiedzą, gdzie leży Ziemia.
Natomiast jestem prawie pewien, że wężydła rozkręcały się razem z nami. Dobrze grały, przyznaję. Może po prostu poszczęściło im się. Przypadkowa czkawka każe trepowi Bates strzelać do bezbronnego wężydła; tygodnie później Stroszek i Kłębek wykorzystują jego ciało podczas ucieczki. Elektryczność i magnetyzm pobudzają przypadkowe neurony w głowie Susan; po pewnym czasie pojawia się w niej nowa osobowość, która przejmuje kontrolę i wysyła Tezeusza w dół, w wyczekujące ramiona Rorschacha. Głupi, ślepy przypadek. Może tylko.
Ale nie wydaje mi się. Zbyt wiele tych zbiegów okoliczności. Sądzę, że Rorschach pomagał swemu szczęściu, hodując i podlewając tę nową osobowość pod naszym nosem, bezpiecznie ukrytą — poza nieznacznie podniesionym poziomem oksytocyny — za wszystkimi tymi zmianami i guzami w głowie Susan. Myślę, że patrzył w przód i dostrzegał, że taka przynęta mu się przyda; nawet że poświęcił dla tego celu kawałek siebie, maskując to jako wypadek. Szczęście, ale nie ślepe. Wspaniale rozegrane, subtelne ruchy.
Choć większość nas oczywiście nawet nie znała reguł gry. Byliśmy tylko pionkami. Sarasti i Kapitan — ta powstała z nich dwóch hybrydowa inteligencja. Z perspektywy czasu dostrzegam także parę ich posunięć. Widzę, jak Tezeusz słyszy naprzemienne postukiwania wężydeł w klatkach; widzę, jak podkręca głos, żeby Susan to usłyszała, i pomyślała, że sama to odkryła. Wysiliwszy odpowiednio wzrok, mogę nawet dostrzec, jak Tezeusz nas poświęca, tym ostatnim podejściem umyślnie prowokując Rorschacha do kontrataku. Sarasti zawsze uwielbiał dane, zwłaszcza gdy miały taktyczne znaczenie. A przecież wroga najlepiej można poznać, obserwując go w walce.
Nam oczywiście nigdy nie powiedzieli. Przez wzgląd na nasze samopoczucie, bo nie lubimy, jak maszyny nam rozkazują. Choć kiedy robi to wampir, też nie sikamy po nogach ze szczęścia.
Teraz gra się skończyła, na osmalonej szachownicy stoi jeden pionek. A jednak o ludzkiej twarzy. Jeśli wężydła postępują według reguł, które spisało dla nich parę pokoleń teoretyków gier, nigdy nie wrócą. A nawet gdyby, myślę, że to żadna różnica.
Bo wtedy już nie będzie żadnych podstaw do konfliktu.
Podczas moich krótkich przebudzeń słuchałem radia. Minęły generacje, odkąd pochowaliśmy Epokę Transmisji Masowej w skupionych wiązkach i światłowodach, ale nigdy tak zupełnie nie przestaliśmy siać falami po niebie. Ziemia, Mars i Księżyc prowadzą swój miliongłosowy planetarny trialog. Każdy przemierzający pustkę statek nadaje we wszystkich kierunkach naraz. Kolonie O’Neilla i asteroidy nigdy nie przestały śpiewać. Gdyby tak było, Świetliki mogłyby nas nie znaleźć.
Słyszę, że ta pieśń zmienia się w czasie, w swej poklatkowo przyspieszonej ucieczce w zapomnienie. Teraz to głównie kontrola lotów i telemetria. Od czasu do czasu rozlega się ludzki głos, najczęściej zdenerwowany, na granicy paniki — trwa jakiś pościg, jakiś statek odlatuje w głęboki kosmos, inne gonią go bez przekonania. Zbiegowie chyba nigdy nie docierają zbyt daleko, zanim urwie im się sygnał.
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz słyszałem muzykę, ale od czasu do czasu dobiega mnie coś podobnego, upiornego, dysharmonijnego, pełnego znajomych szumów i trzasków. Mój pień mózgu nie cierpi tego. Boi się tego śmiertelnie.
Pamiętam, że całe moje pokolenie zamieniło rzeczywisty świat na podrasowane Życie po Życiu. Pamiętam, że ktoś mówił: „Wampiry nie idą do Nieba”. Bo widzą piksele. Niekiedy zastanawiam się, jak czułbym się ja, wywleczony ze spokojnego grobu, żeby się trudzić dla przyjemności prostodusznych stworzeń, niegdyś będących dla mnie tylko źródłem białka. Zastanawiam się, jak bym się czuł, gdyby wykorzystano moją wadę genetyczną, żeby trzymać mnie na smyczy i pozbawić prawowitej niszy na świecie.
A potem dumam, jak by to było, wcale nic nie czuć, być stuprocentowo racjonalną, drapieżną istotą, kiedy mięso ze wszystkich stron z takim zapałem kładzie się spać…
Nie potrafię tęsknić za Sarastim. Bóg wie, że próbuję, za każdym razem, gdy odzyskuję świadomość. Uratował mi życie. Nawet mnie… uczłowieczył. Za to będę mu wdzięczny do końca życia, kiedykolwiek to będzie; ale także do końca nie przestanę go za to nienawidzić. Na pewien perwersyjny, surrealistyczny sposób mam z nim więcej wspólnego niż z którymkolwiek człowiekiem.
Ale tego uczucia po prostu w sobie nie mam. On był drapieżcą, a ja ofiarą, opłakiwanie wilka zwyczajnie nie leży w naturze owcy. Choć umarł za nasze grzechy, nie potrafię tęsknić za Sarastim.
Mogę natomiast z nim współczuć. Po tylu latach wreszcie jestem zdolny do empatii, wobec Sarastiego i całego wymarłego gatunku. Bo to nie my, ludzie, mieliśmy posiąść Ziemię, lecz wampiry. Musiały być w pewnym stopniu świadome, ale w porównaniu z naszą autoobsesją ta ich pół świadomość, pół sen była szczątkowa. Wypleniali ją. Faza przejściowa. Byli już dobrze w trakcie.
Problem polega na tym, że ludzie nie dostają konwulsji od patrzenia na krzyże. Taka uroda ewolucji: jednak kretyńska kilkupunktowa mutacja i cały naturalny porządek wali się w gruzy, a inteligencja na pół miliona lat splata się w ciasny, destrukcyjny uścisk ze świadomością. Chyba wiem, co się dzieje tam, na Ziemi: choć niektórzy może nazywają to ludobójstwem, w istocie to nieprawda. Sami sobie zgotowaliśmy ten los. Nie można winić drapieżnika, że poluje. Przecież to my ich wskrzesiliśmy. Dlaczego mieliby nie upomnieć się o to, co im należne z racji urodzenia?
Nie ludobójstwo. Poprawa przedwiecznego błędu.
Próbowałem znaleźć w tym jakąś pociechę. To… trudne. Czasem wydaje mi się, że przez całe życie usiłowałem połączyć się na nowo, odzyskać to, co straciłem, gdy moi rodzice zabili swoje jedyne dziecko. Tam, w obłoku Oorta, wreszcie mi się to udało. Dzięki wampirowi, statkowi pełnemu dziwadeł i atakującej hordzie obcych znów jestem człowiekiem. Może ostatnim. Może, zanim dotrę do domu, będę ostatnią świadomą istotą we wszechświecie.
O ile w ogóle nią jestem. Ponieważ nie mam pewności, czy w ogóle może istnieć coś takiego jak rzetelny narrator. A Cunningham mówił, że zombiaki będą świetnie umiały to udawać.
Więc tak naprawdę nie potrafię wam powiedzieć.
Musicie sobie po prostu wyobrazić, że jesteście Sirim Keetonem.
PODZIĘKOWANIA
Ślepowidzenie to moja pierwsza powieściowa wyprawa w otwarty kosmos, czyli dziedzinę, w której moje formalne wykształcenie jest, przyznaję, dość ograniczone. W tym sensie ta powieść nie jest bardzo odległa od moich poprzednich — z tym, że choć o ekologii morskich głębin także wiedziałem niewiele, większość Was wiedziała jeszcze mniej, a doktorat z biologii oceanicznej pozwalał mi przez całą trylogię przynajmniej przekonująco udawać. Natomiast kurs Ślepowidzenia prowadzi przez całkowicie inną nieważkość — tu godny zaufania przewodnik był jeszcze ważniejszy. Zatem, po pierwsze, chciałbym podziękować profesorowi Jaymie Matthewsowi z University of British Columbia, astronomowi, imprezowiczowi i znakomitemu filtrowi dla pomysłów, którymi weń ciskałem. Dziękuję także Donaldowi Simmonsowi, inżynierowi lotnictwa i astronautyki, przyjemnie taniemu we wspólnych wyjściach do knajpy, który przejrzał projekt mojego Tezeusza (zwłaszcza napędu i bębna) i udzielał mi wskazówek dotyczących promieniowania i ochrony przed nim. Obaj cierpliwie filtrowali co gorsze z moich wtop. (Co nie oznacza, że w książce żadnych już nie ma, a jedynie, że te, które pozostały, wynikają z mojego lekceważenia, nie ich. Albo po prostu wymagała ich fabuła).