Może Osobliwość przyszła już wiele lat temu, tylko my się nie przyznajemy, że zostaliśmy z tyłu.
Schodzą się tu wszelkie zwierzęta; czasem i demony.
Trzecia Fala, tak nas nazwali. Wszyscy na tym samym wózku, jadącym w mrok dzięki supernowoczesnemu prototypowi, pełne osiemnaście miesięcy przed planem wydartym symulatorom. Gdyby gospodarka nie napędzała się strachem, przez takie naruszenie rozkładu jazdy zbankrutowałyby ze cztery państwa i piętnaście multikorporacji.
Pierwsze dwie fale wypuszczono za bramę jeszcze pospieszniej. Dopiero trzydzieści minut po odprawie, kiedy Sarasti udostępnił telemetrię w ConSensusie, dowiedziałem się, co się z nimi stało. Otworzyłem się na oścież: wrażenia zalały wszczepkę i rozlały się po korze ciemieniowej we wspaniałej wysokiej rozdzielczości, w przyspieszonym tempie. Nawet teraz potrafię je odtworzyć, świeże, jak w dniu, gdy je nagrałem. Po prostu tam jestem.
Jestem bezzałogowy. Jestem jednorazowy. Wyżyłowany, odarty ze wszystkiego co zbędne, składam się tylko z telematerialnego napędu z przykręconymi na przodzie dwiema kamerami, zdolnego do przyspieszeń, które zrobiłyby z mięsa marmoladę. Pędzę radośnie ku ciemności, a sto kilometrów po sterburcie leci stereoskopowo mój bliźniak, dwa strumienie odbitych w tył pionów popychają nas ku względności, zanim biedny, stary Tezeusz w ogóle zdąży przepełznąć obok Marsa.
Teraz, gdy mamy za rufą sześć miliardów kilometrów, Kontrola zakręca kurek i zmusza nas do ślizgu. W naszych celownikach rozrasta się kometa, zamrożona zagadka, omiatająca niebo sygnałem jak latarnia morska. Ożywiamy nasze szczątkowe zmysły i wpatrujemy się w nią na falach o tysiącu długości.
Nie mogliśmy się doczekać tej chwili.
Widzimy chaotyczne wibracje, świadczące o niedawnych zderzeniach. Widzimy blizny — gładkie płaszczyzny lodu, gdzie niegdyś pryszczata skóra roztopiła się i zamarzła ponownie, zbyt niedawno, by w ogóle podejrzewać o to nieliczące się już słoneczko za naszymi plecami.
Widzimy coś astronomicznie niemożliwego: kometę z rdzeniem z oczyszczonego żelaza.
Burns-Caulfield śpiewa, gdy szybujemy obok. Nie do nas; nasze odejście ignoruje tak samo jak przybycie; śpiewa komuś innemu. Może kiedyś spotkamy tego słuchacza. Może czekają na jałowej ziemi przed nami. Kontrola odwraca nas tyłem, każe wbijać wzrok w cel, dopóki jesteśmy go w stanie namierzyć. Wysyłają ostatnie, rozpaczliwe rozkazy, wyciskają nasze słabnące sygnały do ostatniego wmieszanego w szum bitu. Czuję ich frustrację, czuję, że nie chcą nas tracić, raz lub dwa razy pytają nas nawet, czy jakaś wyważona wypadkowa ciągu i grawitacji mogłaby nas jeszcze na chwilę zatrzymać na miejscu.
Ale deceleracja jest dla mięczaków. My lecimy ku gwiazdom.
Pa, Burnsie. Pa, Kontrolo. Pa, Słońce.
Do zobaczenia w śmierci cieplnej.
Nieufnie podchodzimy do celu.
W drugiej fali jest nas trzech — tak, wolniejszych od poprzedników, ale i tak szybszych niż cokolwiek ograniczonego żywą załogą. Dźwigamy ładunek, dzięki któremu jesteśmy dosłownie wszechwiedzący. Widzimy we wszystkich długościach fal, od radiowych po strunowe. Nasze autonomiczne mikrosondy mierzą wszystko, co przewidzieli nasi mocodawcy, a miniaturowe linie montażowe potrafią zbudować z atomów inne, do mierzenia tych nieprzewidzianych. Atomy wyławiane tam gdzie jesteśmy, łączą się z jonami napromieniowanymi stamtąd gdzie byliśmy: w naszych brzuchach gromadzi się materiał napędowy i budowlany.
Ta dodatkowa masa nas spowalnia, choć jeszcze bardziej manewry hamujące w połowie drogi. Druga połowa lotu jest nieustanną walką z pędem nabranym podczas pierwszej. To bardzo nieefektywny sposób podróżowania. Gdyby wszystkim tak się nie spieszyło, przyspieszylibyśmy najpierw do pewnej optymalnej szybkości, może jeszcze zaliczyli dodatkowego kopa, okrążając jakąś dogodną planetę, a przez większość drogi tylko szybowali. Ale czas nas goni, dlatego płoniemy na obu końcach. Musimy osiągnąć cel, nie stać nas, by go minąć, na samobójczy entuzjazm pierwszej fali. Im ledwo mignęła topologia komety. My musimy zrobić jej mapę, do ostatniego pyłku.
Musimy być bardziej odpowiedzialni.
Teraz, zwalniając do prędkości orbitalnej, widzimy wszystko to, co oni, i sporo więcej. Widzimy blizny i żelazne jądro. Słyszymy śpiew. A tuż pod zamarzniętą powierzchnią komety widzimy konstrukcję: geologię przenika architektura. Jeszcze za daleko, żeby się przyjrzeć, a radar ma zbyt duże oczka na takie szczegóły. Ale jesteśmy inteligentni. I jest nas trzech, rozmieszczonych w przestrzeni. Można tak skalibrować długości fal trzech radarowych nadajników, żeby interferowały w jakimś ustalonym punkcie — a ich zmiksowane hologramatycznie trójstronne echa zwiększą rozdzielczość dwudziestosiedmiokrotnie.
Gdy tylko wcielamy ten plan w życie, Burns-Caulfield przestaje śpiewać. Chwilę potem wszyscy ślepniemy.
Jest to chwilowe zaburzenie, odruchowe podkręcenie filtrów, żeby skompensować przeciążenie. Moje macierze zmysłowe odzyskują wzrok po paru sekundach, zieleniąc się wewnątrz i na zewnątrz diagnostycznymi kontrolkami. Kontaktuję się z resztą, upewniam, że przeżyli to samo i tak samo doszli do siebie. Wciąż działamy bez zarzutu, chyba że nagły wzrost gęstości jonów w otoczeniu jest jakimś artefaktem naszych zmysłów. Możemy kontynuować badanie Burnsa-Caulfielda.
Mamy tylko jeden problem: Burns-Caulfield chyba zniknął…
Tezeusz nie miał regularnej załogi — żadnych nawigatorów czy inżynierów, nikogo do mycia pokładu — nie marnowano białka na zadania, które maszyny o rząd wielkości mniejsze wykonują o rząd wielkości lepiej. Niech zbędni majtkowie obciążają inne statki, jeśli hordy niewniebowstąpionych potrzebują nadać swoim życiom jakiś pozór użyteczności. Niech pienią się na statkach napędzanych tylko handlowymi priorytetami. My znaleźliśmy się tutaj wyłącznie dlatego, że nikt jeszcze nie zoptymalizował oprogramowania do obsługi Pierwszego Kontaktu. Tezeusz, na kursie ku krawędzi Układu Słonecznego, niosąc w ładowni los świata, nie tracił masy na poczucie własnej wartości.
A więc lecieliśmy: na nowo nawodnieni, czyści jak łza. Isaac Szpindel, żeby badać obcych. Banda Czworga — Susan Bates i jej pozostałe osobowości — żeby z nimi gadać. Major Amanda Bates, żeby w razie konieczności walczyć. I Jukka Sarasti, żeby nami dowodzić, przesuwać jak pionki na jakiejś wielowymiarowej szachownicy, rozumianej tylko przez wampiry.
Rozmieścił nas w mesie, wokół stołu konferencyjnego, który zakrzywiał się delikatnie, utrzymując stały i dyskretny dystans od wygiętego pokładu pod spodem. Cały bęben był umeblowany w takim wklęsłoistycznym stylu, przez co naszym skacowanym i zbyt ufnym mózgom wydawało się, że patrzymy na świat przez szerokokątne obiektywy. Przez wzgląd na chwiejność neozombiaków wirował z zaledwie 1/5 g, ale dopiero się rozkręcał. Za sześć godzin będzie już połówka i tak zostanie na osiemnaście godzin z każdych dwudziestu czterech, dopóki statek nie zdecyduje, że już w pełni doszliśmy do siebie. Przez parę następnych dni nieważkość będzie czymś rzadkim i pożądanym.