W jej słowach zabrzmiały taka szczerość i powaga, że Lizzie, gdyby nie siedziała, na pewno cofnęłaby się o krok. Gdzie popełniłam błąd?, zapytała siebie w myślach. Przesłuchiwała już w życiu setki ludzi, setki kłamców, lecz nikt nigdy nie zabił jej takiego klina jak Katie Fisher. Wyjrzała przez okno, gdzie horyzont wzbierał wrzącą czerwienią i zrozumiała, na czym polega cała różnica. W tym nie było ani krztyny udawania; Katie Fisher święcie wierzyła w to, co mówi.
Lizzie odchrząknęła, szykując się do ataku z innej strony.
– Zadam ci dziwne pytanie, Katie… Czy miałaś już kontakty seksualne?
Policzki dziewczyny, o ile to możliwe, zapłonęły jeszcze głębszą czerwienią.
– Nie.
– Czy twój przyjaciel, ten blondyn, powie mi to samo, gdy go o to zapytam?
– Proszę pytać – padła wyzywająca odpowiedź.
– Sama widziałaś wczoraj to dziecko – powiedziała Lizzie, dławiąc się własną frustracją. – Skąd ono się wzięło?
– Nie mam pojęcia.
– No, dobrze. – Lizzie pomasowała skronie. – Czyli to nie było twoje.
Na twarzy Katie zajaśniał szeroki uśmiech.
– To właśnie próbuję pani powiedzieć.
– To jest jedyna podejrzana – wyjaśniła Lizzie, przyglądając się, jak George Callahan napycha sobie usta tartymi pieczonymi kartoflami smażonymi z cebulą. Spotkali się na rozmowę w tanim barze, który miał tę zaletę, że znajdował się w połowie drogi pomiędzy East Paradise a biurem prokuratora okręgowego. Zdaniem Lizzie jedyną reklamę tego zakładu mogłoby chyba stanowić zapewnienie, że serwuje się tu wyłącznie dania podbijające cholesterol o sto procent. – Jedz tak dalej, a zawał masz jak w banku – dodała ponuro, marszcząc brwi.
George machnął lekceważąco dłonią.
– Jak tylko zauważę pierwsze objawy arytmii, zaraz składam u Boga wniosek o odroczenie sprawy.
Lizzie odłamała kawałek babeczki i wróciła do swoich notatek.
– Mamy zakrwawioną koszulę nocną, mamy odcisk stopy o wielkości pasującej do rozmiaru buta noszonego przez Katie, mamy zeznanie lekarza z ostrego dyżuru, który stwierdził, że jest pierworódką oraz orzeczenie lekarza sądowego o tym, że dziecko wykonało pierwszy oddech. Do tego krew pobrana od niej pasuje do śladów krwi znalezionych na skórze noworodka. – Wsunęła kawałek ciastka do ust. – Założę się o pięćset dolców, że wyniki testów DNA dodatkowo potwierdzą jej związek z dzieckiem.
George otarł usta serwetką.
– Lizzie, ja się zgadzam, że to są mocne dowody, ale nie wiem, czy można tym uzasadnić oskarżenie o nieumyślne spowodowanie śmierci.
– Zaczekaj, przed nami gwóźdź programu. Lekarz sądowy stwierdził, że usta noworodka były posiniaczone, a na dziąsłach i w gardle znalazł drobinki włókien.
– Jakich włókien?
– Dopasowali je do koszuli, w którą dziecko było zawinięte. Według lekarza sądowego jedno z drugim wskazuje na to, że zostało ono uduszone.
– Uduszone? To nie jest nastolatka z New Jersey, której wody odeszły w pasażu handlowym, urodziła w toalecie i poszła dalej na zakupy. Ci amisze pewnie nawet much nie zabijają. Założę się o każde pieniądze.
– W zeszłym roku, kiedy przyłapaliśmy dwóch młodych amiszów na handlu kokainą, sprawa trafiła na pierwsze strony ogólnokrajowych dzienników – odparowała Lizzie. – Uważasz, że „Sześćdziesiąt minut” nie zainteresuje się morderstwem? – Z satysfakcją zauważyła, że oko prokuratora zabłysło, kiedy na jednej szali spoczęło jego osobiste zdanie względem oskarżenia dziewczyny z rodziny amiszów, na drugiej zaś – szum wokół jego osoby, którego mógł być pewien, gdyby podjął się prowadzenia tak głośnej sprawy. – W oborze na farmie amiszów znaleziono martwego noworodka, a osiemnastolatka, która mieszka na tej farmie, właśnie urodziła dziecko – powiedziała cicho. – Zestaw jedno z drugim, George. Mnie też to się nie podoba, ale nawet ja nie mam żadnych wątpliwości co do tego, jakie zarzuty należy postawić tej dziewczynie. I powiem ci, że trzeba się spieszyć. Ona dzisiaj wychodzi ze szpitala.
George pieczołowicie pokroił sadzone jaja w równą kosteczkę, po czym odłożył nóż i widelec na brzeg talerza, nie tknąwszy ani kęsa.
– Jeżeli uda nam się udowodnić, że dziecko zostało uduszone, to mamy zabójstwo pierwszego stopnia. Umyślne, zamierzone, dokonane z premedytacją. Dziewczyna ukrywała ciążę, urodziła, a potem pozbyła się dziecka. – Podniósł wzrok na Lizzie. – Przesłuchałaś ją?
– Tak.
– No i? Skrzywiła się.
– Wciąż nie chce uwierzyć, że urodziła dziecko.
– A co to ma znaczyć, do diabła?
– Upiera się przy swojej wersji. George zmarszczył brwi.
– Czy ona twoim zdaniem wygląda na wariatkę?
Lizzie była świadoma tego, że wariat w sensie prawnym to ktoś zupełnie inny niż w potocznym tego słowa znaczeniu, ale tym razem nie wydawało jej się, żeby George z rozmysłem wskazywał na tę różnicę.
– Wygląda jak zwyczajna dziewczyna z sąsiedztwa. Tylko tak się składa, że zamiast V.C. Andrewsa czyta Biblię.
– Aha – westchnął George. – No, to będzie proces.
Sara Fisher wzięła kapp leżący na kocu i umocowała go szpilką na głowie córki.
– No i już. Gotowe.
Katie opadła z powrotem na łóżko. Za chwilę miała się zjawić wolontariuszka, z fotelem na kółkach, aby zawieźć ją na parter, do wyjścia. Przed kilkoma minutami pożegnała się z lekarzem, który wypisał ją ze szpitala, a mamie dał tabletki, na wypadek, gdyby ból powrócił. Skuliła się, obejmując rękami brzuch.
Ciocia Leda położyła jej dłoń na ramieniu.
– Jeśli nie czujesz się na siłach, żeby wrócić do domu, możesz pomieszkać u mnie.
Katie potrząsnęła głową.
– Denke. Muszę wrócić. Chcę wrócić. – Uśmiechnęła się lekko. – To bez sensu, wiem.
Leda objęła ją mocno.
– Wydaje mi się, że ja potrafię dostrzec w tym więcej sensu niż ktokolwiek inny.
Drzwi się otworzyły. Katie skoczyła na równe nogi, nie mogąc się doczekać, aż wyjdzie ze szpitala. Czekała ją jednak niespodzianka: zamiast młodej wolontariuszki, której się spodziewała, do salki weszło dwóch umundurowanych policjantów. Sara cofnęła się, wystraszona i zatrzymała obok łóżka, gdzie stały Leda i Katie, zjednoczone lękiem.
– Katie Fisher? – padło pytanie.
Czując, jak kolana drżą jej pod spódnicą i halką, odpowiedziała:
– To ja.
Jeden z policjantów ujął ją delikatnie pod ramię.
– Mamy nakaz aresztowania. Zostałaś oskarżona o morderstwo noworodka znalezionego w oborze twojego ojca.
Drugi policjant zbliżył się do niej. Katie wyciągnęła gorączkowo szyję, usiłując spojrzeć ponad jego ramieniem, pochwycić spojrzenie matki.
– Masz prawo zachować milczenie – wyrecytował. – Wszystko, co powiesz, może być i będzie użyte przeciwko tobie przed sądem. Masz prawo do adwokata…
– Nie! – krzyknęła Sara, wyciągając ręce, kiedy policjanci wyprowadzali jej córkę na korytarz. Pobiegła za nimi, nie zwracając uwagi ani na zaciekawione spojrzenia personelu oddziałowego, ani na wołania swojej siostry.
Leda dogoniła ją dopiero na dole, przy wejściu do szpitala. Zobaczyła, jak Katie zanosi się płaczem, wyciągając ręce do mamy, a jeden z policjantów kładzie dłoń na jej czepku i nieledwie siłą zgina dziewczynę wpół, wpychając na tylne siedzenie radiowozu.
– Może pani jechać za nami do sądu okręgowego – poinformował Sarę uprzejmym głosem, po czym sam wsiadł do samochodu.
Radiowóz odjechał. Leda objęła siostrę.
– Zabrali mi dziecko – łkała Sara. – Zabrali mi dziecko.
Leda zdawała sobie sprawę, że Sara niechętnie zgodziła się na jazdę jej samochodem, ale czasu było niewiele i sytuacja wymagała poświęceń. Zresztą, jazda samochodem z kimś, kogo obowiązywał bann, była i tak daleko mniej przerażająca niż perspektywa wysłuchania oficjalnego oskarżenia własnej córki o morderstwo – a to właśnie czekało Sarę.