Zmrużyłam oczy i już chciałam wygarnąć jej od serca, ale zamknęłam usta, czując na ramieniu miękki dotyk czyjejś dłoni. Przede mną stała starsza, sterana życiem wersja Katie Fisher, ubrana od stóp do głów w szczegółowo dopracowany kostium amiszów, czekając, aż zwrócę na nią uwagę.
– Moja córka pani dziękuje – powiedziała z wahaniem. – I ja także pani dziękuję. Ale mój mąż nie zgodzi się, aby pod naszym dachem zamieszkał ktoś, kto jest Englischer.
I wtedy Leda wybuchła.
– Skoro biskup Ephram sam radził, że trzeba porozmawiać z angielskim prawnikiem, to zgodzi się też, żeby ten sam prawnik podjął się nadzoru nad Katie, jeśli to jest wymóg zwolnienia za kaucją. Cała wspólnota jest skłonna na jakieś odstępstwa od zasad dla dobra Katie, więc może i ty chociaż raz weź ich stronę, zamiast ślepo stać u boku swojego upartego męża!
Nigdy w życiu nie słyszałam jeszcze, żeby Leda podniosła głos, a teraz byłam świadkiem, jak wrzeszczy na swoją siostrę, która wprost kuli się przed nią ze strachu.
– Chodź, Ellie. – Leda wzięła mnie pod ramię. – Musisz się spakować. – Ruszyła do wyjścia, zatrzymując się po drodze tylko raz, żeby obejrzeć się przez ramię na Sarę i jej córkę. – Słyszałyście, co powiedział sędzia. Katie nie może odstępować Ellie na krok. Idziemy.
Nie opierałam się, kiedy Leda wyprowadziła mnie z sądu. Na plecach przez cały czas czułam palący wzrok Katie Fisher.
Droga na farmę Fisherów prowadziła wzdłuż strumienia, który odbijał potem w bok, obiegając dookoła ich pola; stanowił on naturalną granicę tego czterdziestohektarowego gospodarstwa. Krajobraz mienił się tutaj kolorami niczym w kalejdoskopie: jasnozielone liście kukurydzy, czerwone silosy, a w górze rozpięta czasza nieba, błękitna jak jajo drozda. Lecz na moje zmysły najbardziej podziałał zapach, o kompozycji równie unikalnej co woń miasta: koński pot, kapryfolium, bogaty, ostry aromat zaoranej ziemi. Kiedy zamknęłam oczy i napełniłam płuca powietrzem, zadziałał jakiś czar: znów miałam jedenaście lat i byłam na wakacjach w Paradise.
Podwieźliśmy Franka do domu, skąd zabraliśmy moje walizki i ruszyliśmy dalej. Jazda zabrała godzinę, zanim Leda wreszcie skręciła w długą żwirowaną drogę wiodącą do domu Fisherów. Przez okno zobaczyłam dwóch mężczyzn powożących zaprzęgiem mułów, które ciągnęły po łące jakąś staroświecką maszynę olbrzymich rozmiarów – Bóg jeden wie, co to było. Zauważyłam tylko, że zbiera z ziemi wiechcie siana i podrzuca je do góry. Słysząc, że coś nadjeżdża drogą, wyższy farmer obejrzał się, ściągnął lejce i zdjął kapelusz, żeby obetrzeć czoło. Osłaniając oczy przed słońcem, przyjrzał się samochodowi Ledy, a potem oddał lejce temu drugiemu, mniejszemu, sam zaś rzucił się pędem w stronę domu.
Leda zajechała na podwórko i nie upłynęło dziesięć sekund, a on już tam był. Ja i ciotka wysiadłyśmy pierwsze. Po nas z tylnego siedzenia wydobyły się Sara i Katie. Nieznajomy, barczysty blondyn, zaczął coś mówić. Nie zrozumiałam ani słowa – i wtedy po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że ta staranna angielszczyzna, którą Katie zademonstrowała przed sądem, nie jest językiem ojczystym ani dla niej, ani dla tych ludzi, wśród których miałam od teraz mieszkać. Sara odpowiedziała młodzieńcowi równie niezrozumiale.
Po żwirze trudno było iść w szpilkach. Zdjęłam marynarkę, bo zaczął dokuczać mi upał i przyjrzałam się człowiekowi, który przybiegł nas przywitać.
Jak na piekielnego tatuśka, którego mi odmalowano in absentia w sądzie, był o wiele za młody. Pomyślałam, że może to brat, ale w tej chwili zauważyłam, że nieznajomy patrzy na Katie wzrokiem co prawda pełnym uczucia, ale bynajmniej nie braterskiego. Spojrzałam z kolei na nią, ale w jej oczach nie dostrzegłam niczego podobnego.
Nagle w potoku obcej mowy wyłowiłam znajome słowo: moje imię. Sara wskazała mnie blondynowi, uśmiechając się z zakłopotaniem, po czym skinęła głową. Nieznajomy wyjął moją walizkę z bagażnika i postawił obok siebie na ziemi. Wyciągnął do mnie rękę.
– Jestem Samuel Stoltzfus – przedstawił się. – Dziękuję, że zechciała się pani zaopiekować moją Katie.
Zauważył, że Katie zamarła, słysząc ten zaborczy zaimek, czy nie? Czy w ogóle ktoś oprócz mnie to dostrzegł?
Odwróciłam się, bo dobiegło mnie podzwanianie uprzęży i podkutych kopyt. Ktoś właśnie wprowadzał konia do stajni. Zobaczyłam żylastego mężczyznę o mięśniach jak postronki i gęstej rudej brodzie, która dopiero zaczynała się srebrzyć tu i ówdzie. Miał na sobie czarne spodnie i bladoniebieską koszulę z podwiniętymi do łokci rękawami. Obrzucił nas wszystkich spojrzeniem, marszcząc brwi na widok samochodu Ledy i zniknął w stajni, ale po chwili wrócił na podwórze.
Nie zwracając uwagi na nikogo, podszedł prosto do Sary i zaczął do niej mówić cichym, ale stanowczym głosem. W ich języku. Sara opuściła głowę, wierzbowa witka ugięta wiatrem. Ale w tym momencie Leda ruszyła się z miejsca, podeszła i odezwała się wprost do niego. Wskazała na Katie, potem na mnie i pogroziła pięścią. W końcu, z rozbieganymi od frustracji oczami, chwyciła mnie za ramiona i popchnęła Aaronowi Fisherowi przed same oczy.
Widywałam już mężczyzn wychodzących z siebie po usłyszeniu wyroku skazującego ich na dożywocie, patrzyłam w puste oczy zmaltretowanej kobiety, opowiadającej przed sądem, jak została napadnięta, ale nigdy jeszcze nie widziałam takiej obojętności jak ta, która odmalowała się na twarzy tego człowieka. Miał się przede mną na baczności, jakby spodziewał się, że cierpienie go złamie, roztrzaska na tysiąc kawałków. Jakby widział we mnie odwiecznego wroga. Jakby wiedział, w głębi serca, że już przegrał. Wyciągnęłam rękę.
– Miło mi.
Aaron Fisher odwrócił się, nie próbując mnie nawet dotknąć. Podszedł do córki – i cały świat przestał dla nich istnieć. Kiedy oparł czoło o jej czoło i zaczął szeptać coś do niej ze łzami w oczach, odwróciłam wzrok, żeby zapewnić im tę odrobinę prywatności. Wreszcie Katie skinęła potakująco głową i ruszyli razem w stronę domu. Aaron szedł obok, obejmując ją ramieniem.
Samuel, Sara i Leda udali się zwartą grupą w ślad za nimi, dyskutując z ożywieniem w tym swoim dialekcie. Zostałam sama na podwórzu, czując, jak wiatr przylepia mi do pleców moją jedwabną bluzkę bez rękawów, a słońce wypala na ramionach nowe piegi. Za drzwiami stajni rozległo się głuche tupnięcie kopytem i ciche rżenie.
Przysiadłam na jednej z walizek, twarzą w stronę domu.
– Z wzajemnością – mruknęłam cicho. – Mnie również miło państwa poznać.
Ku mojemu zdumieniu dom Fisherów nie różnił się w zasadzie niczym od domu, w którym się wychowałam. Podłoga była z twardego drewna, a chodziło się po barwnych chodnikach – szmaciakach obszytych frędzlami. W kącie stał fotel na biegunach z oparciem nakrytym złożoną narzutą z jasnych skrawków. W misternie rzeźbionym kredensie za szybami widać było kolekcję różnorakiej holenderskiej porcelany: od salaterek po filiżanki. Spodziewałam się chyba cofnąć w czasy serialu „Domek na prerii” – koniec końców miałam do czynienia z ludźmi, którzy dobrowolnie wyrzekli się wszelkich nowoczesnych wygód. Tymczasem w kuchni zobaczyłam i piekarnik, i lodówkę, a nawet pralkę – podobną miała moja babcia w latach pięćdziesiątych. Wpadłam w konsternację i chyba było to po mnie widać, bo natychmiast podeszła do mnie Leda.
– Wszystko działa na gaz. Oni nie mają nic przeciwko sprzętom AGD. Chodzi o elektryczność. Czerpanie prądu z sieci komunalnej oznacza kontakt ze światem zewnętrznym. – Pokazała mi lampę ze zbiornikiem na propan w podstawie i cienkimi rurkami do prowadzenia gazu. – Aaron pozwoli ci zostać. Nie podoba mu się to, ale się zgodził.