– Ja nie kłamię.
– Mogę ci wymienić przynajmniej trzech ekspertów w dziedzinie medycyny, którzy złożyli zeznania do akt sprawy, potwierdzając, że twoje ciało nosi znaki niedawnego porodu. Jeśli chcesz, pokażę ci wyniki badań krwi, które mówią to samo. Jak możesz się upierać, że nie urodziłaś tego dziecka?
Jako adwokat nie musiałam o to pytać, bo znałam odpowiedź z góry – Katie mogła się upierać przy swojej wersji, ponieważ po prostu święcie w nią wierzyła. Ale zanim choćby dopuszczę możliwość złożenia wniosku o uznanie niepoczytalności oskarżonej, muszę mieć stuprocentową pewność, że Katie Fisher nie robi mnie w konia. Ta dziewczyna nie zachowuje się jak wariatka, wręcz przeciwnie, funkcjonuje zupełnie normalnie.
– A jak pani może twierdzić, że mnie pani nie osądza? – odparowała Katie.
Zaskoczyła mnie tym. Jakbym dostała prosto w twarz. Ja, adwokat doskonały, zawodowiec mogący się pochwalić listą wygranych spraw długą na łokieć i równie imponującym spisem referencji, popełniłam pierwszy kardynalny błąd: w myślach skazałam własną klientkę jeszcze przed rozpoczęciem uczciwego procesu, do którego ma ona gwarantowane prawo. Uczciwego procesu, w którym to ja mam ją reprezentować. Dziewczyna skłamała, upierając się, że nie urodziła dziecka, a ja nie mogłam tego przeskoczyć i założyłam, że to nie było jej jedyne kłamstwo, tym samym upodabniając się sposobem myślenia do oskarżyciela, choć jestem przecież obrońcą.
Bez zmrużenia oka broniłam gwałcicieli, morderców i pedofilów.
Różnica polega na tym, że moja obecna klientka zabiła własne nowonarodzone dziecko, a ja, ponieważ coś takiego po prostu nie mieści mi się w głowie, chciałam, żeby skończyła w więzieniu.
Zamknęłam oczy. Rzekomo, rzekomo zabiła, upomniałam się.
– Może nie potrafisz sobie przypomnieć, co się stało? – zapytałam, celowo łagodząc ton głosu.
Katie uniosła na mnie oczy, okrągłe i błękitne jak ocean.
– W czwartek wieczorem położyłam się spać. Wstałam w piątek rano i zeszłam na dół, żeby zrobić śniadanie. To wszystko. Nic więcej się nie stało.
– Nie przypominasz sobie, żebyś zaczęła rodzić. Nie przypominasz sobie, żebyś poszła do obory.
– Nie.
– Czy ktoś widział, że przespałaś całą noc?
– Nie wiem. Spałam i nikogo nie widziałam.
Z głębokim westchnieniem zabębniłam dłońmi po materacu, na którym siedziałam.
– A ta osoba, która śpi tutaj? Nie mogłaby tego potwierdzić?
Cały kolor odpłynął z twarzy Katie; wyglądało na to, że to jedno pytanie zrobiło jej większą przykrość niż wszystkie inne razem wzięte.
– Tutaj nikt nie śpi.
– Nie przypominasz sobie, żebyś czuła, jak wydajesz na świat dziecko – ciągnęłam głosem głuchym od dławiącej frustracji. – Nie przypominasz sobie, żebyś je przytulała do piersi, a potem zawinęła w tę zieloną koszulę.
Katie nagle zaczęła wodzić wzrokiem za moimi rękami. Podążyłam za jej spojrzeniem. Trzymałam obie ręce uniesione w taki sposób, jakbym tuliła do siebie małe dziecko.
Katie patrzyła na mnie przez długą chwilę.
– Ma pani dzieci?
– Rozmawiamy o tobie, a nie o mnie – przypomniałam jej, ale wystarczyło mi jeden raz spojrzeć jej w oczy. Ona wiedziała, że ja też nie mówię prawdy.
Na ścianach wisiały dwa wieszaki na ubrania, ale w pokoju nie było żadnej szafy. Sukienki Katie zajmowały jeden wieszak, składający się z deski z trzema kołkami; drugi, taki sam, ale pusty, znajdował się na przeciwległej ścianie. Moja walizka, wypchana po brzegi dżinsami, bluzeczkami i letnimi sukienkami na ramiączkach, leżała otwarta na łóżku. Po chwili namysłu wyjęłam jedną sukienkę, powiesiłam ją na kołku i z powrotem zamknęłam walizkę na suwak.
Kiedy wsuwałam ją za fotel na biegunach stojący w rogu, rozległo się pukanie do drzwi.
– Proszę – odpowiedziałam.
Do pokoju weszła Sara Fisher, niosąc stos ręczników, zza którego ledwo było widać jej twarz. Położyła je na komodzie.
– Czy ma pani wszystko, czego potrzeba?
– Tak, dziękuję. Katie mnie oprowadziła. Sara skinęła mi sztywno głową.
– Kolacja jest o szóstej – poinformowała i odwróciwszy się do mnie plecami, ruszyła do drzwi.
– Pani Fisher! – zawołałam za nią odruchowo, zanim zdążyłam się powstrzymać. – Wiem, że jest pani ciężko.
Matka Katie przystanęła na progu, opierając się jedną ręką o framugę.
– Mam na imię Sara.
– Dobrze. Zatem, Saro – uśmiechnęłam się, co prawda wymuszenie, ale przynajmniej jedna z nas się starała – jeśli chcesz mnie zapytać o cokolwiek, co ma związek z procesem twojej córki, to proszę, nie krępuj się.
– Mam jedno pytanie. – Spojrzała na mnie, krzyżując ręce na piersiach. – Czy jesteś pewna swej wiary?
– Czy co jestem?
– Jesteś anglikanką? Katoliczką? Potrząsnęłam głową, nie mogąc wykrztusić ani słowa.
– Co ma wspólnego moje wyznanie z tym, że bronię Katie w sądzie?
– Wielu ludzi tutaj do nas przyjeżdża. Wydaje im się, że chcą żyć naszym prostym życiem. Upatrują w tym rozwiązania wszystkich swoich problemów – parsknęła Sara kpiącym tonem.
– Ja nie przyjechałam tutaj, żeby żyć jak amisze – odparowałam, zszokowana jej zuchwałością. – Jeśli mam być szczera, moja noga nigdy by tutaj nie postała, gdyby nie fakt, że dzięki mnie twoja córka nie siedzi w więzieniu.
Stałyśmy tak, patrząc sobie w oczy. Rozmowa utknęła w martwym punkcie. W końcu Sara odwróciła się, wzięła kołdrę, która leżała w nogach jednego z łóżek, rozłożyła ją i zaczęła składać z powrotem.
– Skoro nie jesteś anglikanką ani katoliczką, to w co wierzysz? Wzruszyłam ramionami.
– W nic.
Sara zamarła, przyciskając kołdrę do piersi, zdumiona moją odpowiedzią. Milczała, ale słowa nie były potrzebne. Wiedziałam, co ona myśli: niby dlaczego mnie się wydaje, że to Katie potrzebuje pomocy?
Po tej konfrontacji z Sarą przebrałam się w szorty i koszulkę z krótkim rękawem. Niedługo potem na górę przyszła Katie; chciała się położyć i odpocząć. Z miejsca się zorientowałam, że jest to w tym domu wydarzenie bez precedensu. Żeby mogła pobyć sama, wybrałam się na spacer. Po drodze przystanęłam w kuchni i poinformowałam Sarę, która już zabrała się do przygotowywania kolacji, że idę obejrzeć farmę i okolicę.
Nie sądzę, żeby dotarło do niej choć jedno moje słowo. Stanęła jak wryta i wodziła tylko wzrokiem po moich rękach i łydkach, jakbym była goła. Coś mi mówiło, że tak właśnie mnie widzi. W końcu spłonęła rumieńcem i odwróciła się, jak pchnięta sprężyną, z powrotem do kuchennego blatu.
– Tak, tak – bąknęła. – Idź, idź.
Obeszłam grządkę z malinami, która zaczynała się za silosem z paszą i ciągnęła dalej, w stronę pól. Pozwoliłam sobie zajrzeć do obory, gdzie zobaczyłam krowy stojące na łańcuchach przy do jarkach, patrzące na mnie leniwym wzrokiem. Ostrożnie przesunęłam palcem po lśniącej taśmie policyjnej zabezpieczającej miejsce przestępstwa, rozglądając się w poszukiwaniu wskazówek. Po wyjściu z obory włóczyłam się tu i ówdzie, aż wreszcie trafiłam nad strumień i tam już zostałam.
Kiedy w dzieciństwie przyjeżdżałam do ciotki Ledy i wuja Franka, nad ich strumykiem potrafiłam tkwić godzinami. Leżałam na brzuchu, obserwując, jak wodne insekty ślizgają się po powierzchni nurtu, a ważki plotkują w najlepsze, wisząc nieruchomo w powietrzu. Zanurzałam jeden palec i przyglądałam się, jak woda rozdziela się na dwie strużki, żeby go ominąć, a dalej zlać znów gładko w jedną całość. Czas rozciągał się, jakby był z gumy; wydawało mi się, że niedawno tutaj przyszłam; aż nagle zapadał zmierzch.