– Panie – wyszeptała – proszę, spraw, żeby tego nie było.
Obudziło ją pobrzękiwanie łańcuchów. Na dworze było jeszcze ciemno, ale dojne krowy, posłuszne swojemu wewnętrznemu zegarowi, zaczęły już wstawać w zagrodach. Pomiędzy ich zadnimi nogami, niczym księżyce w pełni, wisiały pękate od mleka wymiona, poznaczone siatką błękitnych żył. Choć czuła się nieludzko zmęczona i obolała na całym ciele, to wiedziała, że kiedy mężczyźni przyjdą do dojenia, nie może jej już tutaj być. Zerknąwszy w dół, pomiędzy nogi, stwierdziła, że stał się cud: siano, przedtem zalane krwią, było świeże i czyste. Tylko tam, gdzie siedziała, widniała jedna, jedyna maleńka plama, natomiast to, co miała w rękach, zasypiając – nożyce i noworodek – znikło bez śladu.
Wstała z trudem i w nabożnym podziwie uniosła wzrok ku dachowi obory.
– Denke – szepnęła i wybiegła w szary mrok.
Podobnie jak inni młodzi amisze, Levi Esch nie chodził już do szkoły. Zakończył nauki na ósmej klasie, kiedy miał czternaście lat, a teraz trwał w zawieszeniu pomiędzy dzieciństwem a wiekiem, kiedy zgodnie z religią amiszów będzie mógł przyjąć chrzest. Tymczasem zatrudnił go właściciel gospodarstwa mlecznego, Aaron Fisher, któremu zabrakło syna do pomocy. Levi dostał tę pracę dzięki rekomendacji swojego starszego kuzyna Samuela. Samuel praktykował u Fisherów już piąty rok, a ponieważ, jak było wiadomo, miał się niedługo żenić z córką Fisherów i zakładać własne gospodarstwo, wszystko wskazywało na to, że Leviego czeka awans.
Dzień pracy zaczynał się dla niego o czwartej nad ranem, tak jak na każdej farmie mleczarskiej. Nadal było ciemno choć oko wykol. Levi nie mógł dostrzec zbliżającej się bryczki, którą jechał Samuel, ale kiedy dobiegł go nikły brzęk uprzęży, chwycił swój słomiany kapelusz z szerokim rondem i wypadł z domu na dwór. Po chwili siedział już na koźle obok Samuela.
– Cześć – wydyszał.
Kuzyn skinął głową, ale nie odezwał się ani słowem, nie spojrzał nawet na niego.
– Co się stało? – zakpił Levi. – Katie nie dała ci wieczorem buzi na do widzenia?
Samuel skrzywił się gniewnie i trzepnął go w głowę, strącając jego kapelusz do pudła wozu.
– Może byś tak się zamknął? – warknął.
Jechali w milczeniu. Wiatr szeptał w zbożu porastającym pole, które nierówną linią ciągnęło się wzdłuż drogi. Po niedługim czasie Samuel zajechał na podwórko Fisherów. Levi zsiadł z kozła i grzebiąc czubkiem buta w miękkiej ziemi, czekał, aż kuzyn wyprzęgnie i odprowadzi konia na pastwisko. Potem obaj ruszyli do obory.
Lampy, które zapalano do porannego udoju, były zasilane agregatem, podobnie jak próżniowe dojarki zakładane krowom na wymiona. Wewnątrz zastali już Aarona Fishera. Klęczał przy jednej z krów i przecierał jej dójki wodą z jodyną, a potem osuszał je kartkami wyrywanymi ze starej książki telefonicznej.
– Dzień dobry – przywitał się z Samuelem i Levim.
Nie powiedział im, co mają robić, bo sami dobrze wiedzieli. Samuel wziął taczkę, ustawił ją pod silosem i zaczął mieszać paszę. Levi zajął się wybieraniem nawozu spod krów, od czasu do czasu spoglądając w stronę kuzyna i marząc o tym, żeby być już starszym pomocnikiem.
Drzwi się otworzyły. Do obory wszedł wolnym krokiem ojciec Aarona. Elam Fisher nie mieszkał razem ze wszystkimi w domu, ale zajmował niewielką przybudówkę zwaną grossdawdi haus. Przychodził pomagać przy udoju, lecz Levi, jak wszyscy, dobrze znał niepisane reguły: uważać, żeby staruszek nie dźwigał żadnych ciężarów, żeby się nie przemęczał i żeby cały czas był święcie przekonany, że Aaron nie może się bez niego obejść, chociaż było akurat wręcz przeciwnie.
– Chłopcy – zagrzmiał Elam tubalnym głosem i nagle urwał, stając jak wryty pośrodku obory; zmarszczył nos i potrząsnął długą białą brodą. – No proszę, mamy nowego cielaka.
Aaron wstał, spoglądając na niego ze zdziwieniem.
– Nie. Zaglądałem do zagrody. Elam potrząsnął głową.
– Czuć cielakiem.
– Czuć, ale Leviego – zażartował Samuel, podsypując pierwszej krowie świeżej paszy. – Dawno się nie kąpał.
Kiedy go mijał, pchając przed sobą taczki, Levi zamachnął się na niego, ale trafił nogą w krowi placek i wylądował na siedzeniu w rowie na odpadki. Zgrzytnął zębami, słysząc rechot Samuela.
– Nie wałkoń się – złajał go Aaron, chociaż i jemu uśmiech krzywił już usta. – Samuelu, daj mu spokój. Levi, wydaje mi się, że Sara zostawiła twoje zapasowe ubranie w siodłami.
Levi wstał niezgrabnie, czując, jak płoną mu policzki. Minął Aarona, stojącego obok tablicy, na której zapisywano kredą, kiedy która krowa będzie się cielić i wszedł do klitki, gdzie przechowywano derki i uprzęże dla koni pociągowych i mułów pracujących na farmie. Panował tutaj wzorowy porządek, jak zresztą w całej oborze. Na ścianach wisiała pajęcza sieć plecionych skórzanych cugli, a na półkach poukładano zapasowe podkowy i słoje z maścią dla zwierząt.
Levi rozejrzał się, ale niczego nie znalazł, po chwili jednak dostrzegł coś jasnego w stercie końskich derek. No, to ma jakiś sens, pomyślał. Jeśli Sara Fisher uprała moje rzeczy, to przecież nie osobno, tylko razem ze wszystkim. Uniósł ciężki pasiasty koc. Pod spodem leżały jego zapasowe spodnie i koszula koloru szmaragdowego, zwinięta w kulę. Pochylił się, chcąc odrzucić koc do końca i spojrzał w nieruchomą twarzyczkę nowo narodzonego dziecka.
– Aaronie! – Levi wyhamował z poślizgiem obok gospodarza, dysząc ciężko. – Chodźcie tam, szybko.
Powiedział tylko tyle i wrócił pędem do komórki. Aaron wymienił spojrzenie z ojcem, po czym obaj pobiegli za chłopcem, a w ślad za nimi Samuel.
Levi pochylał się nad stołkiem, na którym piętrzyła się wysoka sterta derek dla koni. Na jej szczycie leżało niemowlę zawinięte w koszulę chłopca.
– Chyba… chyba nie oddycha – powiedział Levi.
Aaron podszedł bliżej. Już bardzo dawno nie widział tak małego dziecka. Dotknął je. Jego gładka buzia była zupełnie zimna. Ukląkł i nachylił głowę, mając nadzieję usłyszeć oddech maleństwa. Położył dłoń na jego klatce piersiowej.
W końcu się odwrócił.
– Biegnij do Schuylerów i poproś, żeby pozwolili ci zatelefonować – polecił Leviemu. – Wezwij tu policję.
– Wypchaj się – oświadczyła Lizzie Munro swojemu dowódcy. – Nie jadę oglądać nieprzytomnego niemowlaka. Wyślij tam karetkę.
– Już są na miejscu. Chcą, żeby przyjechał detektyw.
Lizzie przewróciła oczami. Jako sierżant dochodzeniówki napatrzyła się już w życiu na ratowników z pogotowia i poczyniła pewną obserwację, mianowicie taką, że co roku przyjmują tam młodszych. I głupszych.
– To jest robota dla pogotowia, Frank – powtórzyła.
– Niby tak, ale coś mi tam nie gra. – Porucznik podał jej kartkę z zapisanym adresem.
– Fisher? – Lizzie zmarszczyła brew, odczytując nazwisko i nazwę ulicy. – Amisze?
– Na to wygląda.
Lizzie westchnęła, chwytając w jedną rękę swoją przepastną czarną torbę, a w drugą odznakę.
– Dobrze wiesz, że to strata czasu – zawyrokowała. Miała już w przeszłości do czynienia z amiszami. Najczęściej były to grupki nastolatków ze wspólnoty Amiszów Starego Zakonu, którzy zebrali się u kogoś w stodole, żeby sobie popić, potańczyć i w ogóle porozrabiać. Raz albo dwa zdarzyło jej się odebrać zeznanie od amisza – przedsiębiorcy, któremu ktoś włamał się do domu. Jednak ogólnie rzecz biorąc, amisze rzadko miewali kontakt z policją. Ich wspólnota istniała sobie dyskretnie, niezauważalnie, zanurzona w otaczającym ją świecie, niby bańka powietrza nieprzenikalna dla cieczy, w której się unosi.