Выбрать главу

Rozdział piąty

Aaron wszedł szybkim krokiem do kuchni i usiadł przy stole. Sara, obracając się w doskonale zgranym rytmie, postawiła przed nim kubek kawy.

– Gdzie Katie? – zapytał, marszcząc brwi.

– Jeszcze śpi – odpowiedziała Sara. – Nie chciałam jej budzić.

– Śpi? O tej porze? Przecież jest Gemeesunndaag. Trzeba jechać, bo się spóźnimy.

Sara wsparła się dłońmi o blat kuchenny, jakby chciała wyrównać jego idealnie gładką plastikową powierzchnię. Wyprostowała plecy, zbierając siły, aby sprzeciwić się mężowi, na co pozwalała sobie tak niesłychanie rzadko, że wszystkie poprzednie razy mogłaby policzyć na palcach jednej ręki.

– Katie chyba nie powinna dzisiaj iść do kościoła – powiedziała. Aaron postawił kubek na stole.

– Oczywiście, że pójdzie.

– Aaronie, ona jest grenklich. Widziałeś, jak wczoraj wyglądała, przez cały dzień.

– Nie, nie jest chora.

Sara opadła na krzesło po przeciwnej stronie stołu.

– Ludzie już wiedzą o tym dziecku. I o Angielce.

– Biskup słyszał, co Katie ma do powiedzenia i jej wierzy. Jeśli zadecyduje, że Katie powinna się wyspowiadać, to najpierw przyjdzie z nią porozmawiać.

Sara przygryzła wargę.

– Ephram usłyszał od Katie, że nie zabiła tego dziecka i że to w ogóle nie było jej własne. Uwierzył w to pierwsze, ale czy wierzy w drugie? – Aaron nie odpowiedział. Sara sięgnęła przez stół i dotknęła jego ręki. – A ty?

Przez chwilę milczał.

– Widziałem to dziecko, Saro. Dotykałem go. Nie wiem, skąd się tam wzięło. – Krzywiąc się, dodał: – Ale wiem, że Katie i Samuel nie byliby pierwszą parą, która nie czekała, aż połączy ich przysięga małżeńska.

Sara potrząsnęła głową, mruganiem powstrzymując łzy.

– Na pewno czeka ją Meidung, czuję to – powiedziała. – Nawet jeśli wyzna wszystko i wyrazi skruchę, to na jakiś czas otrzyma bann.

– Tak, ale potem wszyscy jej przebaczą i z radością powitają z powrotem.

– Czasami – Sara zacisnęła wargi – wcale nie musi tak być.

Wspomnienie Jacoba, ich najstarszego syna, nagle błysnęło pomiędzy nimi płomieniem tak jasnym, że Aaron aż cofnął się z krzesłem. Sara nie wypowiedziała imienia pierworodnego, ale przywołała jego ducha w domu, gdzie od lat uważano go za zmarłego. Wystraszona, uciekła wzrokiem. Tym większe było jej zdziwienie, kiedy usłyszała odpowiedź męża, wypowiedzianą cichym, łamiącym się głosem:

– Jeśli Katie zostanie dzisiaj w domu – szepnął Aaron – jeśli będzie symulować chorobę i nie pokaże się ludziom na oczy, zaczną gadać. Pomyślą, że nie wychyla nosa z domu, bo ma coś do ukrycia. Lepiej będzie dla niej, jeśli zachowa się tak, jak każdej normalnej niedzieli.

Sara skinęła głową, czując bezbrzeżną ulgę, ale słysząc dalsze, równie ciche słowa Aarona, zmartwiała.

– Ale jeśli kościół nałoży na nią bann, ja stanę najpierw po stronie swojego kościoła, bo on ma pierwszeństwo przed moim dzieckiem.

Kilka minut przed ósmą Aaron zaprzągł konia do bryczki. Katie wspięła się na tylne siedzenie, a żona zajęła miejsce obok niego na koźle. Ujął lejce w dłonie i w tej chwili na podwórze wybiegła Angielka.

Wyglądała jak nieboskie stworzenie. Kępki potarganych krótkich włosów sterczały na wszystkie strony, a na policzku czerwieniał odciśnięty ślad po poduszce. Tyle dobrego, pomyślał Aaron, że włożyła długą bawełnianą sukienkę, a nie to, co wczoraj po południu, tę bluzkę i te spodnie, w których wszystko było widać.

– Hej! – krzyknęła szaleńczo adwokatka, wymachując rękami, żeby nie pozwolić im odjechać. – A wy dokąd?

– Do kościoła – odparł Aaron obojętnym tonem. Ellie skrzyżowała ramiona na piersi.

– Nie wolno. To znaczy, wam wolno, proszę, jedźcie. Wasza córka zostaje.

– Moja córka pojedzie do kościoła, tak jak co niedzielę, od samego urodzenia.

– Katie wyszła z aresztu za kaucją pod warunkiem, że pozostanie pod moją ciągłą opieką. Tak zadecydowały władze stanu Pensylwania. Nigdzie się stąd nie ruszy beze mnie.

Aaron spojrzał na żonę i wzruszył ramionami.

Jak się okazało, największym spośród wielu błędnych wyobrażeń, które Ellie miała na temat bryczek amiszów, było to, że niewygodnie nimi jeździć. Miarowy chód konia rozkosznie kołysał całym pojazdem, działając usypiająco na zmysły, a przeciąg wionący przez otwarty przód i tylne okno łagodził lipcowy skwar. Mijające ich samochody z turystami najpierw czaiły się za bryczką, wyczekując odpowiedniego momentu, żeby zgrzytnąć biegami i z ryczącym silnikiem wyrwać do przodu.

Koń truchtał z prędkością nie większą niż dwadzieścia kilometrów na godzinę, czyli na tyle wolno, aby Ellie mogła policzyć krowy na mijanym pastwisku albo przypatrzeć się trybuli, bujnie porastającej pobocze. Widoki roztaczały się za oknem, zamiast rozmazywać w pędzie. Ellie, której większość życia upłynęła w pośpiechu, nie posiadała się ze zdumienia.

Wypatrywała kościoła i była bardzo zaskoczona, kiedy Aaron skręcił na drogę wiodącą do prywatnego gospodarstwa. Ni stąd, ni zowąd dołączyli do długiej, posępnej procesji konnych powozów. Na końcu drogi nie było świątyni, dzwonnicy, strzelistej wieży – tylko stodoła i zwykły wiejski dom. Aaron zatrzymał bryczkę. Sara zsiadła z kozła. Katie trąciła Ellie ramieniem.

– Idziemy – szepnęła.

Adwokatka wysiadła niezgrabnie z pojazdu i wyprostowała się, stanąwszy na ziemi.

Dookoła, jak okiem sięgnąć, było dobrze ponad setkę amiszów; jedno po drugim wyskakiwali z bryczek, chodzili w tę i z powrotem po podwórzu, witali się i cicho rozmawiali. Dzieci uganiały się dookoła matczynych spódnic i ojcowskich nóg. Podciągnięty wóz z sianem stał się tymczasowym żłobem dla tych wszystkich koni, które przywiozły rodziny amiszów do kościoła. Kiedy pojawiła się Ellie, natychmiast w jej stronę pomknęły zaciekawione spojrzenia, zaczęły się szepty, chichoty, pokazywanie palcami.

Tylko jeden raz w życiu czuła się tak jak teraz: dawno temu, w Afryce, dokąd wyjechała jeszcze na studiach, aby budować wioskę w ramach projektu uczelnianego. Nigdy wcześniej i nigdy później nie miała wyraźniejszej świadomości wszystkich różnic dzielących ją od innych ludzi.

Nagle drgnęła, czując, jak ktoś wsuwa jej dłoń pod ramię.

– Chodź. – Katie pociągnęła ją na drugi koniec podwórza jakby nigdy nic, jakby codziennie jakiś Englischer towarzyszył jej na spacerze.

Zatrzymała się na widok wysokiego mężczyzny o białej, krzaczastej brodzie i przenikliwym jastrzębim spojrzeniu.

– Witaj, Katie – pozdrowił, ściskając ręce dziewczyny.

– Witajcie, biskupie. – Ellie, stojąca blisko, dostrzegła, że Katie drży na całym ciele.

– Domyślam się, że pani jest adwokatem. – Biskup Ephram przeszedł na angielski i uniósł głos na tyle, żeby usłyszeli go wszyscy ciekawscy, bez ustanku strzygący uszami. – To dzięki pani Katie do nas wróciła. – Wyciągnął rękę. – Wilkom.

I oddalił się w kierunku stodoły, gdzie zaczynali zbierać się mężczyźni.

– Jak to dobrze, że to zrobił! – szepnęła Katie. – Ludzie nie będą myśleć o tobie na nabożeństwie.

– A gdzie to się odbędzie? – Ellie wciąż nie mogła zrozumieć. – Pod gołym niebem?

– W domu. Każdej niedzieli inna rodzina urządza nabożeństwo. Ellie obrzuciła sceptycznym spojrzeniem niewielki dom o szalowanych ścianach.

– Ci wszyscy ludzie mają się tam pomieścić? Nigdy w życiu.

Zanim Katie zdążyła odpowiedzieć, podeszły do nich dwie dziewczyny, złapały ją za ręce i zasypały natarczywymi pytaniami; zdążyły już usłyszeć plotki. Katie potrząsnęła głową i zaczęła je uspokajać. Po chwili dostrzegła, że Ellie stoi kilka kroków dalej i najwyraźniej czuje się nie na miejscu.