– Chcę wam kogoś przedstawić – powiedziała. – Poznajcie się: Mary Esch, Rebeka Lapp, a to jest Ellie Hathaway, moja… – Urwała, nie wiedząc, co powiedzieć.
Ellie uśmiechnęła się cierpko, słysząc jej wahanie.
– Jej adwokat – podpowiedziała. – Bardzo mi miło.
– Adwokat? – sapnęła Rebeka, jakby zamiast nazwy zawodu usłyszała jakieś brzydkie słowo. – A po co jest adwokat?
Kobiety zaczęły ustawiać się luźnym rzędem i jedna po drugiej znikać za drzwiami. Na początku szły młode niezamężne dziewczęta; widok Ellie towarzyszącej jednej z nich był dla zgromadzenia nieco szokujący.
– Nie wiedzą, co z tobą zrobić – wyjaśniła Katie. – Jesteś gościem, więc powinnaś iść z tym, kto cię przyprowadził, ale z drugiej strony, nie jesteś ochrzczona.
– Zaraz będzie po kłopocie – oznajmiła Ellie, wsuwając się śmiało pomiędzy Katie a Rebekę. – No i już. Proszę.
Jedna ze starszych kobiet, niezadowolona, że ktoś spoza wspólnoty idzie na samym początku, pogroziła jej palcem.
– Spokojnie – mruknęła Ellie. – Zasady są po to, żeby je łamać.
– Tutaj jest inaczej – powiedziała Katie, mierząc ją poważnym spojrzeniem.
Katie nigdy tak naprawdę nie rozumiała, w jaki sposób diabeł kusi ludzi, dopóki nie zaczęła regularnie odwiedzać Jacoba na studiach. Praca Lucyfera wydała się jej najprostsza pod słońcem – skoro ma się w ręku takie narzędzia, jak na przykład discman albo lewisy 501… Nie uważała bynajmniej, że jej brat stoczył się w otchłań grzechu – po prostu nagle dotarło do niej, jak to możliwe, że jeden archanioł spadający z nieba może bez wielkiego trudu chwycić i pociągnąć za sobą następnego, a ten następnego i tak dalej.
Podczas jednej z wizyt u brata, kiedy miała piętnaście lat, Jacob powiedział, że ma dla niej niespodziankę. Tym razem już na dworcu wręczył jej ubranie na zmianę i poczekał, aż przebierze się w toalecie. Potem poszli na parking, ale nie było tam jego samochodu, tylko duży kombi pełen studentów.
– Ej, Jake! – krzyknął jeden z nich, opuszczając okno. – Miałeś przyprowadzić siostrę, a ty paradujesz z jakąś laską!
Katie odruchowo spojrzała na brata. Szedł przecież prosto, nie utykał ani nic… Jacob odpowiedział znajomemu, przerywając potok jej myśli.
– Ona ma piętnaście lat – poinformował go stanowczym tonem.
– O, to grozi za nią paragraf! – zawołała dziewczyna siedząca obok tamtego chłopaka, odciągając go od okna i całując prosto w usta.
Katie stanęła z wytrzeszczonymi oczami. Jeszcze nigdy w życiu nie widziała z tak bliska, jak dwoje ludzi się całuje, i to publicznie; Jacob musiał ją pociągnąć za rękę, żeby się wreszcie ruszyła. Wsiadł pierwszy do samochodu i zrobił miejsce dla siostry, odpychając tych w środku, a potem, kiedy dołączyła, wyrzucił z siebie serię obcych imion. Próbowała je zapamiętać, ale wlatywały jej jednym uchem, a wylatywały drugim. Wreszcie samochód ruszył, pulsując ciężko w rytm jakiejś piosenki Stonesów, rozhuśtany poczynaniami parki siedzącej w tyle.
Po jakimś czasie zajechali na kolejny parking. Katie zobaczyła wysoką górę, a u jej podnóża – ośrodek narciarski.
– Zdziwiona? – zapytał Jacob. – No, co ty na to? Katie przełknęła ślinę.
– Co ja na to? Że nie wiem, co Mam i Dat powiedzą, jak wrócę ze złamaną nogą. Jak im się z tego wytłumaczę.
– Niczego sobie nie złamiesz. Nauczę cię.
I faktycznie ją uczył – mniej więcej przez dziesięć minut. Potem zostawił siostrę na stoku z grupką siedmiolatków trenujących pod okiem instruktora i sam poleciał z tymi swoimi kumplami ze studiów na sam szczyt góry. Katie raz za razem zjeżdżała pługiem po łagodnym zboczu, a na dole czekała w kolejce do wyciągu orczykowego, wypatrując Jacoba, osłoniwszy dłonią oczy. Ale brat gdzieś zniknął. Cały ten świat był dla niej obcy: biały, śliski i usiany jak papier kropkami ludźmi, którzy omijali ją szerokim łukiem. Tak właśnie sobie wyobrażała życie kogoś, kto otrzyma bezterminowy bann i nagle zostanie sam jak palec, utraciwszy wszystkich, na których mu zależy.
Podniosła głowę, przyglądając się wyciągowi krzesełkowemu. Można wtedy, oczywiście, jeśli ktoś potrafi, zrobić to samo co Jacob: zmienić się w kogoś zupełnie innego. Katie nie miała pojęcia, w jaki sposób udało mu się przeprowadzić tę przemianę tak gładko, jakby nigdy nie mieszkał gdzie indziej niż teraz i nie znał innego życia niż to obecne.
Jakby tylko to nowe życie się dla niego liczyło.
Zalał ją nagły, palący gniew; to ona i mama tak się starają, noszą go w sercu – a on sobie w najlepsze popija piwo i śmiga po śniegu. Odpięła wypożyczone narty i pomaszerowała z powrotem do ośrodka, zostawiając je na stoku.
Siedziała tam nie wiadomo jak długo i wyglądała przez okno. Zanim znalazł ją Jacob, słońce z całą pewnością wisiało już niżej. Wpadł do środka, ściskając w rękach jej narty.
– Himmel, Katie! – krzyknął na nią, z nerwów używając Dietsch, ich ojczystej niemieckiej mowy. – Nie wolno zostawiać nart byle gdzie. Wiesz, ile trzeba zapłacić, jak się je zgubi?
Powoli, Katie odwróciła się i spojrzała na niego.
– Nie, nie wiem. Nie wiem też, ile się płaci za wypożyczenie. I w ogóle, jeżeli już o tym mowa, to nie mam również pojęcia, ile kosztuje skrzynka piwa, a już z całą pewnością nie potrafię powiedzieć, po co w ogóle jechałam tu do ciebie taki szmat drogi!
Wstała i ruszyła do wyjścia, ale narciarskie buty były dla niej za duże i za ciężkie, więc dogonił ją po kilku krokach.
– Masz rację – powiedział cicho. – Z nimi spotykam się codziennie. To ciebie nigdy nie widuję.
Katie usiadła na ławce przy stojącym nieopodal stole ogrodowym i oparła podbródek na pięściach.
– Po co mnie tutaj zabrałeś?
– Chciałem ci coś pokazać. – Katie opuściła wzrok. Widząc to, Jacob wyciągnął do niej rękę. – Spróbuj jeszcze raz. Ze mną. Pojedziemy wyciągiem, krzesełkowym.
– O, nie.
– Będziemy razem, obiecuję.
Pozwoliła wyprowadzić się na zewnątrz, przypiąć sobie z powrotem narty i zaciągnąć do kolejki czekających na wyciąg. Żartował sobie, przekomarzał się z nią i w ogóle był w każdym calu sobą, tym samym bratem, którego miała w pamięci. Zaczęła się zastanawiać, która z jego twarzy jest prawdziwa, a która to tylko czyste udawanie. A potem wyciąg porwał ich ponad wierzchołki najwyższych drzew, skąd widać było drogi prowadzące do stoku, a nawet najbliższe budynki uniwersytetu.
– Piękne – wyszeptała Katie.
– To właśnie chciałem ci pokazać – powiedział cicho Jacob. – Że Paradise to tylko maleńka kropka na mapie.
Nie odpowiedziała. Jacob pomógł jej wysiąść, a potem pokazał, co dalej. Słuchając jego wskazówek, powoli zjechała, ale nie mogła przestać myśleć o tym rozległym widoku rozciągającym się z góry. Trudno jej też było oprzeć się wrażeniu, że czułaby się o wiele bezpieczniej, gdyby mogła znów stanąć na samym dole, nie widząc niczego, jakby była zupełnie ślepa.
Gdyby to był zwykły niedzielny poranek, pomyślała Ellie, czytalibyśmy ze Stephenem „New York Timesa” w łóżku, zajadając bajgle i krusząc na pościel; może nawet włączylibyśmy sobie jakiś jazzik i pokochali się trochę. Tymczasem siedziała wciśnięta pomiędzy dwie młode dziewczyny, czekając na rozpoczęcie pierwszego w swoim życiu nabożeństwa na modłę amiszów.
Katie miała rację; dom pomieścił wszystkich przybyłych. Meble poodsuwano, żeby było gdzie ustawić długie kościelne ławy bez oparć, które przyjechały tutaj na wozie, a które najwidoczniej przewożono co niedziela z domu do domu. Dzięki szerokim drzwiom i złożonym ściankom działowym pomiędzy pokojami niemalże każdy mógł ze swojego miejsca widzieć centralną część domu, gdzie mieli stanąć odprawiający nabożeństwo. Kobiety i mężczyźni siedzieli razem, w jednym pokoju, ale po przeciwnych stronach, pary małżeńskie oraz starsi z przodu. W kuchni matki kołysały niemowlęta; najmłodsze z nich miały nie więcej niż kilka tygodni. Starsze dzieci siedziały cierpliwie z rodzicami, chłopcy u boku ojców, dziewczynki z mamami. Ellie wzdrygnęła się, kiedy Rebeka zmieniła pozycję, przyciskając ją jeszcze bliżej do ramienia Katie; w jej nozdrza bił zapach potu i mydła oraz ulotna woń zwierząt.