Wstałam i sięgnęłam pod łóżko po mojego laptopa. Płaska, czarna torba szurnęła po wyfroterowanej podłodze. Omal się nie rozpłakałam, czując w rękach ten cudowny ciężar, wagę czystej technologii i syntetycznej tkaniny. Położyłam torbę na łóżku, otworzyłam zamek błyskawiczny i uniosłam wieko, kryjące monitor mojego komputera. Nacisnęłam klawisz włączający urządzenie.
I nic.
Mamrocząc brzydkie słowa, poszperałam w kieszonkach torby, znalazłam baterię i zamontowałam. System odpalił się, poinformował mnie piknięciem, że baterię należy naładować, po czym pokazał mi pusty, czarny ekran.
No dobrze, to jeszcze nie koniec świata. Mogę siedzieć blisko kontaktu, aż bateria się nie naładuje. Nie będzie mi to przeszkadzać w pracy. Tyle, że… w domu Katie nie było kontaktów. Ani jednego.
Nagle dotarło do mnie z całą jasnością, jak będzie wyglądać praca adwokata – czyli moja – na farmie amiszów. Miałam za zadanie opracować strategię obrony dla klientki, nie dysponując żadnymi udogodnieniami, z których zazwyczaj korzysta adwokat. Wściekła i na siebie, i na sędziego Gormana, złapałam za komórkę i zaczęłam wybijać na klawiaturze jego numer. Zdążyłam nacisnąć trzy klawisze, po czym telefon zdechł mi w dłoni.
– Jezu! – krzyknęłam, ciskając nim ze złością; upadł na łóżko i odbił się. Nie miałam do niego nawet zapasowej baterii. Trzeba będzie naładować tę starą przez zapalniczkę w samochodzie. Oczywiście, miałam do dyspozycji tylko samochód Ledy, za to całkiem pod ręką, czyli trzydzieści kilometrów stąd.
Leda. To jest jakieś rozwiązanie: mogę pracować u niej. Takie rozwiązanie nastręczało jednak pewnych trudności, jako że Katie nie wolno było opuszczać rodzinnej farmy. Może napiszę wniosek odręcznie…
Zamarłam. Jeśli złożę wniosek napisany odręcznie albo naładuję telefon i zadzwonię do sędziego, to co od niego usłyszę? Że umowa dotycząca zwolnienia za kaucją się nie sprawdziła i że lepiej będzie, jak Katie poczeka na proces w areszcie. Musiałam koniecznie coś na to poradzić.
Podjęłam decyzję. Wstałam i wyszłam na podwórze, kierując się w stronę obory.
Dowiedziałam się od Katie, że w lecie krów nie wyprowadza się na pastwisko codziennie, bo jest dla nich za gorąco. Tak więc w oborze powitało mnie muczenie czarno – białych holenderek uwiązanych łańcuchami do słupków. Jedna, leżąca na ziemi, zerwała się na równe nogi. Widząc jej olbrzymie, silnie zaróżowione wymiona, przypomniałam sobie, co w nocy działo się z Katie. Odwróciłam się od niej, wchodząc pomiędzy dwa rzędy stojących krów, nie zwracając uwagi na odgłosy moczu ściekającego na kraty zamontowane pod zadnimi nogami zwierząt. Miałam nadzieję, że uda mi się w jakiś sposób uruchomić swój komputer.
Zdążyłam zauważyć, że na farmie amiszów wszelkie odstępstwa od obowiązujących zasad podyktowane były wymogami natury ekonomicznej. Przykłady: w nieskazitelnie czystej mleczarni pracowała elektryczna chłodziarko – mieszarka napędzana dwunastowoltowym silnikiem, a próżniowe do jarki zasilał agregat o napędzie dieslowskim, który włączano dwa razy dziennie. Na owe „nowoczesne udogodnienia” nie patrzono jak na doczesne pokusy, lecz po prostu doceniano praktyczność ich zastosowania; dzięki nim amisze mogli w ogóle stanowić konkurencję dla innych dostawców mleka. Osobiście nie wiedziałam zbyt wiele na temat oleju napędowego ani też silników Diesla, ale nigdy nie wiadomo… Może uda się przystosować taki agregat do zasilania Thinkpada.
– Co pani tu robi?
Słysząc głos Aarona, tak się wystraszyłam, że o mały włos nabiłabym sobie guza o jedno ze stalowych ramion mieszarki do mleka.
– Och! – wykrztusiłam. – Przestraszył mnie pan.
– Coś pani zgubiła? – Zmarszczył brwi, patrząc w ten sam kąt, w który wcześniej ja zaglądałam.
– Nie, wprost przeciwnie. Próbuję coś znaleźć. Muszę naładować baterię.
Aaron zdjął kapelusz i przetarł czoło rękawem koszuli.
– Baterię?
– Zgadza się. Do mojego komputera. Jeżeli mam reprezentować pańską córkę w sądzie tak jak należy, muszę przygotować się do rozprawy. Częścią owych przygotowań będzie napisanie kilku wniosków.
– Ja umiem pisać bez komputera – odparł, odwrócił się i odszedł. Ruszyłam za nim.
– Nie wątpię, ale w sądzie wymaga się innych standardów. – Z ociąganiem dodałam: – Nie proszę pana o założenie kontaktu w domu ani też o łącze internetowe albo faks, których używam często i dużo przed rozpoczęciem procesu, ale musi pan zrozumieć, że to nie w porządku wymagać ode mnie, żebym pracowała jak amisz, skoro mam się przygotować do rozprawy w angielskim sądzie.
Aaron mierzył mnie długo spojrzeniem swoich ciemnych, przepaścistych oczu.
– Zapytamy o to biskupa. Będzie u nas dzisiaj. Wytrzeszczyłam na niego oczy.
– W tej sprawie? Odwrócił się ode mnie.
– W innej – odparł.
Nie mówiąc ani słowa, Aaron Fisher zagonił mnie do bryczki, w której siedziała już jego córka. Jej mina mówiła wyraźnie, że tak samo jak ja, Katie nie ma pojęcia, co się dzieje. Aaron wspiął się na kozioł, sadowiąc się po prawej stronie siedzącej tam Sary, chwycił lejce w dłonie i cmoknął na konia, który ruszył kłusem.
Po drodze dołączył do nas drugi wóz, odkryty; był to ten sam, którym Samuel i Levi przyjeżdżali do pracy. Ruszyliśmy tą niewielką kawalkadą drogami, które widziałam po raz pierwszy w życiu. Wiły się one wśród farm i pól, na których o tej porze dnia pracowali jeszcze mężczyźni, dobiegając wreszcie do niewielkiego rozstaju, gdzie zbite w stadko czekały już kolejne bryczki.
Cmentarz był niewielki i zadbany, a każdy kamień nagrobny z grubsza tej samej wielkości, zatem najstarsze z nich nie różniły się od najnowszych niczym oprócz wykutych dat. W najdalszej jego części zgromadziła się grupka amiszów; z daleka czarne suknie kobiet i takież same spodnie mężczyzn słały się na ziemi podobne do wronich skrzydeł. Aaron i Sara zsiedli z kozła i jednocześnie skinęli im na powitanie.
Odrobinę za późno dotarło do mnie, że pan i pani Fisher to tylko pierwszy przystanek na drodze tych nieznanych mi ludzi, którzy okrążyli mnie i Katie, całą uwagę zwracając jednak na nią; gładzili ją po policzkach, po ramieniu, poklepywali po plecach. Szeptali do ucha słowa mówiące o stracie i smutku, które w każdym języku brzmią tak samo. Samuel i Levi zdjęli ze swojego wozu jakiś niewielki przedmiot, który, sądząc po kształcie, nie mógł być niczym innym jak trumną.
Osłupiałam. Oddzieliwszy się od grupki krewnych, podeszłam do Samuela, który stanął nad grobem, nad samą krawędzią. Stał z opuszczoną głową, wbijając wzrok w maleńką drewnianą skrzynkę. Odkaszlnęłam, podniósł wzrok. Dlaczego nikt ci nie współczuje?, chciałam zapytać, ale słowa nie przeszły mi przez gardło.
Do zaparkowanych bryczek dołączył samochód. Wysiedli z niego Leda i Frank, ubrani od stóp do głów na czarno. Spojrzałam po sobie; dżinsy i koszulka z krótkim rękawem. Gdyby ktoś mi choćby jednym słowem wspomniał, że jedziemy na pogrzeb, mogłabym się przebrać. Z drugiej strony nikt nie zadał też sobie zbytecznego trudu, aby uprzedzić o tym Katie.
Dziewczyna przyjęła kondolencje składane przez krewnych, wzdrygając się nieznacznie za każdym razem, kiedy ktoś zaczynał do niej mówić, jakby chwiała się pod ciosem. Biskup i diakon, których zapamiętałam z nabożeństwa, stanęli nad otwartym grobem. Na ten znak niewielka grupa żałobników zebrała się dookoła.
Zachodziłam w głowę, co też kazało Sarze i Aaronowi odzyskać zwłoki tego noworodka, skoro nie chcieli uznać go za swojego wnuka. Poczucie odpowiedzialności? Jakiej odpowiedzialności? Zastanawiałam się, co czuje teraz Samuel, stojący tam, na krawędzi. Co myśli sobie Katie, która konsekwentnie zaprzecza, że była w ciąży.