– A ilu ich tam jest? Tylko paru policjantów – powiedział zatroskany Samuel do jej pleców. – Ale pewnie będą chcieli z tobą porozmawiać. Wszystkich wypytują.
Odłożyła łopatkę i odwróciła się z ociąganiem.
– Co oni tam znaleźli, w tej oborze?
– To mama nic ci nie mówiła?
Katie powoli potrząsnęła głową, a Samuel zawahał się przez chwilę, rozdarty pomiędzy dwiema sprzecznościami: z jednej strony wiedział, że Katie w dobrej wierze oczekuje, że usłyszy od niego prawdę, z drugiej zaś pragnął za wszelką cenę utrzymywać ją jak najdłużej w beztroskiej niewiedzy. Przeczesał palcami swoje słomkowe włosy, stawiając je na sztorc.
– No, dobrze. Znaleźli noworodka. Nieżywego.
Jej oczy, te niesamowite lazurowe oczy zrobiły się okrągłe jak spodki, a potem Katie opadła bezsilnie na jedno z kuchennych krzeseł.
– Aha – jęknęła, zszokowana.
W mgnieniu oka był przy niej, porwał w objęcia i zaczął szeptać do ucha, że zabierze ją stąd i niech się dzieje, co chce, do licha z policją. Kiedy poczuł, jak mięknie w jego ramionach, zalała go triumfalna radość – tyle dni boczyła się na niego, odpychała od siebie, ale wreszcie z tym koniec, i to jaki piękny koniec! Nie minęła jednak chwila, a Katie zesztywniała i odsunęła się od Samuela.
– Nie czas teraz na to – złajała go. Wstała z krzesła i powyłączała wszystkie palniki gazowej kuchenki, po czym stanęła przed nim, obejmując się rękoma wpół. – Samuelu, chciałabym, żebyś mnie zabrał w jedno miejsce.
– Dokąd tylko zapragniesz – obiecał.
– Pokaż mi to martwe niemowlę.
– Krew – potwierdził lekarz sądowy, klęczący w zagrodzie dla cielnych krów, pochylony nad maleńką, ciemną plamą. – I łożysko. Ale nie krowie, sądząc po rozmiarach. Tutaj niedawno rodziła jakaś kobieta.
– Czy dziecko było martwe? Zawahał się przez chwilę.
– Tego nie mogę stwierdzić bez autopsji – ale przeczucie mówi mi, że nie.
– Czyli umarło… tak po prostu?
– Tego też nie powiedziałem.
Lizzie wyprostowała się, przysiadając na piętach.
– Mam uwierzyć, że ktoś je zabił? Odpowiedzią było wzruszenie ramion.
– Twoja głowa w tym, żeby się tego dowiedzieć.
Lizzie szybko policzyła w pamięci. Od narodzin do śmierci dziecka upłynęło bardzo niewiele czasu, można więc było z dużym prawdopodobieństwem założyć, że winna była jego matka.
– Jak to było? Ktoś je zadławił?
– Raczej udusił. Na szyi nie ma śladów. Do jutra podeślę ci wstępne wyniki autopsji.
Lizzie podziękowała lekarzowi sądowemu i opuściła miejsce przestępstwa, a policjanci z patrolu zajęli się jego zabezpieczeniem. Zupełnie nagle to, co wyglądało na zwykłe porzucenie noworodka, zamieniło się w potencjalnie prawdopodobne morderstwo, a to już stanowiło wystarczający argument, aby uzyskać u sędziego okręgowego nakaz pobrania próbek krwi; zdobyte w ten sposób dowody w jednoznaczny sposób wskazałyby sprawcę zbrodni.
Zatrzymała się, słysząc skrzypnięcie drzwi. W półmroku obory stał wysoki blondyn – rozpoznała w nim jednego z pomocników gospodarza – a wraz z nim młoda kobieta. Blondyn skinął Lizzie głową.
– To jest Katie Fisher – przedstawił nieznajomą.
Była to piękna dziewczyna, pełna tego krzepkiego, germańskiego powabu, który Lizzie zawsze kojarzył się z wiosną i świeżo zebraną śmietaną. Miała na sobie tradycyjny strój Amiszów Starego Zakonu: suknię z długimi rękawami i czarny fartuch, sięgający aż za kolana. Jej bose stopy pokrywała twarda, zrogowaciała skóra; Lizzie nigdy nie mogła się nadziwić dzieciakom amiszów, biegającym w lecie na bosaka po drogach wysypanych żwirem, ale tak właśnie się u nich robiło. Na dodatek dziewczyna była ledwie żywa ze strachu, dało to się wyczuć z daleka.
– Cieszę się, że przyszłaś, Katie – powiedziała Lizzie łagodnym głosem. – Rozglądałam się za tobą, bo chcę ci zadać kilka pytań.
Słysząc to, Katie przysunęła się bliżej swojego blondwłosego kolosa, który pospieszył z wyjaśnieniami:
– Katie całą noc spała. Nie wiedziała w ogóle, że coś się stało. Dopiero ja jej o wszystkim powiedziałem.
Lizzie chciała zagadnąć o to Katie, ale uznała, że w tym momencie nic do niej nie dotrze. Dziewczyna nieruchomym wzrokiem patrzyła ponad jej ramieniem, przyglądając się, jak ratownicy pod kierunkiem lekarza sądowego zabierają zwłoki noworodka z komórki. Nagle wyszarpnęła się Samuelowi i wybiegła z obory. Lizzie poszła w ślad za nią, aż na ganek domu.
Była to dosyć gwałtowna reakcja na śmierć. Ciekawe, co ją spowodowało, zastanawiała się Lizzie, patrząc, jak Katie ze wszystkich sił usiłuje się opanować. Gdyby to była zwykła nastolatka, zachowanie tego typu można by uznać za świadectwo winy, ale Katie Fisher była córką amiszów i myślała w zupełnie inny sposób niż dziewczęta w jej wieku. Kto urodził się wśród amiszów i wychowywał w hrabstwie Lancaster w Pensylwanii, nie oglądał ani dzienników telewizyjnych, ani filmów dla dorosłych. Nie słyszał o tym, że na świecie zdarzają się gwałty, morderstwa, że mężowie katują swoje żony. Kto wychował się wśród amiszów, mógł na widok martwego noworodka zareagować szczerym, panicznym strachem.
Z drugiej strony, w ostatnich latach odnotowano wiele wypadków, kiedy to nastoletnie matki ukrywały się z ciążą, a po porodzie pozbywały się problemu razem z dzieckiem. Nie były w najmniejszym stopniu świadome tego, co zrobiły. Zdarzało się to wszędzie, bez względu na pochodzenie, kolor skóry czy religię.
Katie zasłoniła twarz dłońmi i płakała, oparta o słup podtrzymujący dach.
– Przepraszam – załkała. – To dziecko… Zwłoki… Przypomniała mi się moja siostra.
– Ta, która umarła? Dziewczyna skinęła głową.
– Utopiła się. Miała siedem lat.
Lizzie rozejrzała się. Dookoła ciągnęły się pola, zielone morze falujące na wietrze. W oddali zarżał koń, a po chwili inny mu odpowiedział.
– Wiesz, co się dzieje, kiedy rodzi się dziecko? – zapytała cicho Lizzie.
– Mieszkam na wsi – odparła Katie, patrząc na nią spod oka.
– Rozumiem, ale kobieta to nie zwierzę i jeśli po porodzie pozostaje bez opieki lekarskiej, naraża się na poważne niebezpieczeństwo. – Lizzie zawiesiła głos. – Katie – zapytała po chwili – czy chciałabyś może coś mi powiedzieć?
– Nie urodziłam dziecka. – Katie spojrzała policjantce prosto w oczy. – Nie byłam w ciąży. – Ale Lizzie patrzyła w dół, na podłogę. Na pociągniętych białą farbą deskach widniała rdzawoczerwona plama. A na gołej łydce Katie wiła się wężykiem cienka strużka krwi.
Rozdział drugi
ELLIE
Bohaterami moich koszmarów były dzieci. A konkretnie – sześć dziewczynek. Dwie miały ciemne włosy, a cztery jasne. Spod szkolnych fartuszków w szkocką kratę – to barwa Szkoły Podstawowej Świętego Ambrożego – sterczały ich chude kolana, na nich leżały kurczowo splecione dłonie. Trzeba wam wiedzieć, że te dzieci na moich oczach dorosły w jednej chwili; był to moment, kiedy przewodniczący ławy przysięgłych ogłosił uniewinnienie mojego klienta, dyrektora ich szkoły, mężczyzny, który je molestował.
Był to największy wyczyn w mojej karierze adwokackiej. Pracowałam wtedy w sądzie w Filadelfii. Kiedy zapadł ten wyrok, mój telefon rozdzwonił się jak głupi; znalazłam się w kręgu zainteresowania ludzi ze świecznika, którzy z moją pomocą mieli nadzieję znaleźć luki w prawie i upchnąć w nich własne grzeszki. Tego samego dnia, kiedy przysięgli ogłosili werdykt, Stephen zabrał mnie wieczorem do Victor's Cafe na kolację, która kosztowała tyle, że można by za to kupić używany samochód. Kierownikowi sali powiedział, że nazywam się Jeannie Cochran. Zawiadomił mnie, że dwaj starsi wspólnicy w jego firmie, najbardziej prestiżowej w całym mieście, zapraszają mnie na rozmowę.