– Najkrócej możną powiedzieć, że wszystko się stopiło – poinformował mnie Bob, wycierając dłonie w kombinezon. – Pękła miska olejowa, silnik się zapiekł i części się pozwierały jedna z drugą.
– Pozwierały się – powtórzyłam powoli. – A jak je można porozwierać?
– Nie można. Trzeba kupić nowy silnik. To będzie jakieś pięć, sześć tysięcy.
– Pięć, sześć… hej! – Zatrzymałam go, bo odwrócił się i najwidoczniej chciał już sobie pójść. – A co ja mam zrobić, dopóki nie wymienię silnika?
Zerknął na mój kostium, walizkę, buty na szpilkach.
– Niech se pani kupi trampki. Zadzwonił telefon.
– Nie odbiera pani? – zapytał mechanik, a do mnie dopiero teraz dotarło, że to dzwoni w przepastnych głębiach mojego neseseru. Przypomniałam sobie o umówionym spotkaniu i jęknęłam. Było już piętnaście minut po czasie.
– Gdzie ty się podziewasz, do diabła? – warknął Stephen, kiedy odebrałam.
– Samochód mi się rozkraczył na środku autostrady. Wyprzedzałam ciężarówkę.
– Cholera, Ellie! Czy ty nie wiesz, od czego są taksówki?
Byłam tak wstrząśnięta tym, co usłyszałam, że nie mogłam wykrztusić ani słowa. Żadnego „Boże, nic ci się nie stało?”, żadnego „Mam do ciebie przyjechać?”. Spojrzałam na Boba, który kręcił głową nad masą poskręcanego metalu, która jeszcze do niedawna pracowała w moim samochodzie w charakterze silnika i poczułam, jak ogarnia mnie jakiś dziwny spokój.
– Dzisiaj nie dam rady przyjechać – powiedziałam do słuchawki. Stephen westchnął głęboko.
– Spróbuję namówić Johna i Stanleya, żeby spotkali się z tobą w innym terminie. Powinni się zgodzić. Oddzwonię.
Połączenie się urwało, zanim jeszcze zdążyłam odsunąć telefon od ucha. Rozłączyłam się, nie myśląc o tym, co robię i wróciłam do samochodu.
– Mam dla pani dobrą wiadomość – oznajmił Bob. – Taką mianowicie, że po wymianie silnika będzie pani miała w gruncie rzeczy nowy samochód.
– Lubiłam ten stary.
Mechanik wzruszył ramionami.
– Może pani sobie myśleć, że to ten stary, tylko z nowym sercem. Nagle przed oczami stanęła mi ta ciężarówka, która o mały włos nie rozjechała mnie na autostradzie. Zobaczyłam znów, jak ostro skręca, żeby mnie ominąć, w uszach zabrzmiał jej buczący klakson, a potem szum samochodów, które rozdzieliły się jak fale rzeki opływające tkwiący w nurcie kamień. Poczułam zapach rozgrzanego asfaltu, podobnego do tafli jeziora marszczonej łagodnym wiatrem; moje szpilki grzęzły w nim, kiedy schodziłam na pobocze autostrady, kuśtykając na chwiejnych nogach. Byłam raczej daleka od tego, żeby wierzyć w przeznaczenie, ale tym razem naprawdę niewiele brakowało. To musiał być znak, zupełnie jakbym potrzebowała zatrzymać się na chwilę i zobaczyć, że zmierzam w niewłaściwym kierunku. Kiedy nawalił mi samochód, zadzwoniłam na policję i do kilku warsztatów, ale nawet nie przyszło mi do głowy, żeby porozmawiać ze Stephenem. Nie wiem skąd, ale wiedziałam, że jeśli sama sobie nie pomogę, to nikt inny tego nie zrobi. Mój telefon odezwał się ponownie.
– Dobra wiadomość. – Stephen nie dał mi nawet dojść do słowa. – Nasze szychy zgodziły się przełożyć spotkanie na szóstą po południu.
W tym momencie zrozumiałam, że muszę wyjechać.
Stephen pomógł mi zapakować bagaże do samochodu.
– Świetnie cię rozumiem – powiedział, chociaż to nie była prawda. – Potrzebujesz trochę czasu dla siebie, zanim weźmiesz następną dużą sprawę.
Potrzebowałam trochę czasu, żeby zastanowić się, czy w ogóle będę chciała wziąć jeszcze jakąkolwiek sprawę, ale w coś takiego Stephen nie uwierzyłby nigdy w życiu. Nie kończy się studiów prawniczych, nie trafia na łamy „Law Review”, a kiedy nadarzy się życiowa szansa, nie haruje się jak wół po to, żeby potem mieć wątpliwości co do obranej ścieżki kariery. Z drugiej strony, gdybym mu powiedziała, że mogę już nie wrócić, na pewno by się z tym nie pogodził. W to nie mogłam wątpić, bo sama czułam podobnie. Przeżyliśmy razem osiem lat – co prawda bez ślubu, ale jednak razem.
– Zadzwonisz, jak już będziesz na miejscu? – zapytał i pocałował mnie, nie czekając na odpowiedź. Po chwili nasze usta rozdzieliły się niczym pękający szew, a ja wsiadłam do samochodu i odjechałam.
Kto inny w mojej sytuacji – mam tu na myśli kobietę ze złamanym sercem, w wielkiej życiowej rozterce i z całkiem pokaźną, świeżo wpłaconą sumą na koncie – wybrałby się pewnie zupełnie gdzie indziej. Na Kajmany, do Paryża, może nawet na wędrówkę śladami własnej duszy w Góry Skaliste. Dla mnie zawsze było jasne, że jeśli mam lizać rany, to tylko w Pensylwanii, w miasteczku Paradise. W dzieciństwie jeździłam tam co roku w lecie, na tydzień. Mój stryjeczny dziadek miał farmę w tej okolicy, ale musiał wyprzedawać po kawałku swoją ziemię. Robił to aż do śmierci, a potem do domu wprowadził się jego syn Frank, który obsiał pola trawą i otworzył warsztat stolarski. Frank był w wieku mojego ojca. Jego żona miała na imię Leda. Wzięli ślub na długo przed moim urodzeniem.
Nie da się opowiedzieć, co robiłam podczas tych wakacji w Paradise, ale na całe życie zapamiętałam ów wielki spokój, który przenikał dom Franka i Ledy, tę bezproblemową łatwość, z jaką wszystko się tam odbywało. Początkowo wydawało mi się, że dzieje się tak, ponieważ Frank i Leda nigdy nie doczekali się dzieci, później jednak zrozumiałam, że chodzi o coś innego. To była zasługa Ledy, jej charakteru, który zawdzięczała temu, że wyrosła wśród amiszów.
Latem w Paradise nie sposób było nie natknąć się na amiszów, którzy stanowili nieodłączny element krajobrazu hrabstwa Lancaster. Tych „prostych ludzi”, jak na siebie mówili, widywało się w konnych bryczkach na pełnych samochodów ulicach, można się było napatrzeć na ich staroświeckie stroje w kolejce w sklepie spożywczym, odwzajemnić ich wstydliwe uśmiechy, kiedy kupowało się świeże warzywa na ich farmach. W takiej właśnie sytuacji dowiedziałam się, że Leda była kiedyś jedną z nich. Przyjechałyśmy na farmę, żeby kupić słodką kukurydzę. Kiedy czekałyśmy, aż ktoś ją przyniesie, nagle usłyszałam, jak Leda zaczyna rozmawiać z kobietą, której miałyśmy zapłacić, ale nie po angielsku – w niemieckim dialekcie, który, jak się później dowiedziałam, nosił nazwę Pennsylvania Dutch *. Dla mnie, jedenastolatki, widok Ledy (która na oko nie różniła się ode mnie i od całej reszty Amerykanów) posługującej się jakimś germańskim narzeczem był zdumiewający. Po chwili poczułam, jak ciotka wsuwa mi w dłoń dziesięć dolarów.
– Podaj pieniążki tej pani, Ellie – poprosiła mnie, chociaż stała nie dalej jak o krok i mogła zrobić to sama.
Po drodze do domu opowiedziała, mi o tym, że urodziła się wśród prostych ludzi i żyła z nimi, dopóki nie zdecydowała się wyjść za Franka, który nie był amiszem. Według zasad ich religii Ledę od tego momentu obowiązywał bann, czyli ograniczenie kontaktów z amiszami. Nie zabroniono jej rozmawiać z przyjaciółmi ani też z rodziną, ale nie mogła jadać z nimi przy jednym stole. Wolno jej było siedzieć obok nich w autobusie, ale podwieźć własnym samochodem – już nie. Mogła kupować od nich wszystko, czego jej było potrzeba, ale samej transakcji musiał dokonać za nią ktoś trzeci. Tym razem padło na mnie.
Jej rodzice, siostry i bracia – wszyscy żyli w promieniu piętnastu kilometrów od jej domu.
– Wolno ci ich odwiedzać? – zapytałam.
– Tak, ale rzadko to robię – odparła. – Kiedyś mnie zrozumiesz, Ellie. Żyję z daleka od nich, ale nie ze względu na siebie. To nie mnie jest z tym trudno, ale im.
Leda czekała już na mnie na dworcu w Strasburgu. Wyszłam z pociągu, taszcząc dwie walizki – i wpadłam prosto w jej wyciągnięte ramiona.
*