Jedna z pielęgniarek położyła między nogami Katie garść kostek lodu zawiniętych w bawełnianą chustę.
– Tak będzie ci lepiej, kotku – szepnęła.
Katie chciała się jej przyjrzeć, ale nie mogła, bo do rąk i nóg jak z waty dołączyły teraz problemy z widzeniem: zaczęło jej się dwoić i troić w oczach. Pielęgniarka zauważyła co się dzieje i przykryła ją jeszcze jednym kocem. Katie żałowała, że nie może znaleźć słów, aby jej podziękować, powiedzieć, że najbardziej potrzebuje teraz kogoś, kto nie pozwoli jej się rozsypać na kawałki tu, na miejscu, na tym stole – ale wszystkie myśli, które kłębiły się w jej głowie, były w języku jej dzieciństwa.
– Nic ci nie będzie – uspokajała ją pielęgniarka.
Katie zerknęła ukradkiem na matkę i zemdlała, wierząc, że to naprawdę jest możliwe.
Kiedy stały już na peronie, mama wcisnęła jej do ręki pięć dwudziestodolarówek.
– Pamiętasz, na jakiej stacji się przesiadasz? – Katie skinęła potakująco głową. – Gdyby go nie było na dworcu, zadzwoń do niego. – Pogładziła Katie po policzku. – Tym razem możesz, jeśli będzie trzeba.
Nie musiała dodawać, bo obie dobrze o tym wiedziały, że skorzystanie z telefonu będzie zdecydowanie najmniejszym z jej grzechów. Katie jechała zobaczyć się ze swoim bratem – po raz pierwszy, odkąd Jacob wyprowadził się z domu. Miała dopiero dwanaście lat, a on mieszkał tam, gdzie studiował – w mieście State College.
Jej matka rozejrzała się nerwowo, patrząc, kto jeszcze czeka na peronie. Nie można było dać się zauważyć innym amiszom, bo wtedy Aaron mógłby się dowiedzieć, że żona i córka go oszukały.
Długi, lśniący pociąg linii Amtrak wtoczył się na stację. Katie uścisnęła mamę mocno.
– Szkoda, że nie jedziesz ze mną – wyszeptała przez zaciśnięte zęby.
– Nie potrzeba. Jesteś już duża.
Obie wiedziały, że Katie miała na myśli zupełnie co innego. To, żeby Sara pojechała z nią do State College, nie wchodziło w grę.
Byłaby wtedy winna nieposłuszeństwa wobec męża. Tego zrobić nie mogła. Wysłanie córki i siostry w dowód matczynej miłości – to było już i jeszcze na granicy. Zresztą Katie nie przyjęła do tej pory chrztu w kościele amiszów, wspólnocie, którą kierował Ordnung – ścisły porządek. To właśnie jego zasady zabraniały Sarze wsiąść do samochodu razem ze swoim wyklętym synem. Zabraniały jej jeść przy tym samym stole co on.
– Pojedziesz – powiedziała córce, uśmiechając się krzywo – a potem wrócisz i wszystko mi o nim opowiesz.
W pociągu Katie siedziała sama; zamknęła oczy, żeby nie widzieć spojrzeń ciekawskich ludzi, pokazujących ją sobie palcami, gapiących się na jej ubranie i czepek. Splotła dłonie na podołku i wspominała ostatni raz, kiedy widziała Jacoba; oczyma duszy znów zobaczyła, jak wychodzi z domu, żeby już nie wrócić, z głową otoczoną aureolą światła odbitego od jego miedzianej czupryny.
Kiedy pociąg wjeżdżał na dworzec w State College, Katie przycisnęła nos do szyby, szukając twarzy brata w morzu tych obcych, angielskich. Była, rzecz jasna, obyta z widokiem nieamiszów, ale nawet na najbardziej ruchliwej z ulic wschodniego Paradise nie zdarzyło się jej jeszcze, aby w zasięgu wzroku nie było przynajmniej jednej, dwóch osób ubranych tak jak ona, mówiących jej językiem. Stroje ludzi czekających na tym peronie mieniły się wszystkimi kolorami tęczy, aż w głowie się kręciło. Zauważyła kilka kobiet w topach i szortach, tak krótkich, że praktycznie wszystko miały na wierzchu. Przeraził ją widok młodego mężczyzny, noszącego łańcuch, który spinał kolczyk w uchu z kółkiem w nosie.
Nigdzie nie było widać Jacoba.
Wysiadła z pociągu i powoli obróciła się dookoła, bojąc się, że ten rozfalowany tłum spieszących dokądś ludzi wessie ją, porwie ze sobą. Nagle ktoś poklepał ją po ramieniu.
– Katie?
Za nią stał jej brat. Katie zarumieniła się ze zdziwienia. Nagle stało się oczywiste, dlaczego go przeoczyła w tym tłumie. Wypatrywała przecież chłopaka w szerokim słomianym kapeluszu i czarnych spodniach na szelkach, tymczasem Jacob, którego teraz miała przed oczami, był gładko ogolony i miał na sobie kraciastą koszulę z krótkim rękawem do spodni koloru khaki.
Wpadła w jego ramiona, obejmując go najmocniej, jak umiała; dopiero teraz dotarło do niej, jak samotna czuła się bez niego w domu.
– Mam bardzo za tobą tęskni – wydyszała, nie mogąc złapać tchu. – Mam jej wszystko opowiedzieć, jak wrócę.
– Ja też się za nią stęskniłem. – Brat objął ją ramieniem i razem zaczęli przedzierać się przez tłum. – Urosłaś chyba z pół metra – zauważył.
Wyszli z dworca. Jacob poprowadził Katie do małego, niebieskiego samochodu stojącego na parkingu. Stanęła jak wryta, nie mogąc oderwać od niego oczu.
– To mój wóz – powiedział cicho. – Naprawdę jesteś zdziwiona? A czego się spodziewałaś?
Prawdę mówiąc, nie spodziewała się niczego poza tym, że brat, którego kochała, a który wyrzekł się swojej religii, aby móc studiować, wciąż będzie żył w taki sam sposób, jak oni w domu – tylko gdzieś indziej, nie w Paradise. To, co teraz zobaczyła – obce ubranie i ten samochodzik – przypomniało jej słowa ojca: niemożliwe, żeby Jacob zachował prostotę serca jak prawdziwy amisz, jeśli będzie dalej się kształcił. Zaczęła się zastanawiać, czy ojciec przypadkiem nie miał racji.
Jacob otworzył przed nią drzwi, a sam usiadł za kierownicą.
– Dat nie wie, że pojechałaś do mnie? Co mu powiedziałyście? Kiedy Jacob został wyklęty z kościoła amiszów, umarł w nielitościwych oczach swojego ojca. Aaron Fisher za nic w świecie nie pozwoliłby jej na odwiedziny u brata, tak samo jak zabroniłby żonie pisać listy do syna i dawać je po cichu Katie do wysłania – gdyby tylko o tym wiedział.
– Że jestem u ciotki Ledy.
– Sprytnie. Nie zmusi się, żeby z nią porozmawiać, a w każdym razie zdążysz wrócić, zanim się przemoże i wszystko się wyda. – Jacob uśmiechnął się cierpko. – My wyklęci musimy trzymać się razem.
Katie złożyła dłonie na podołku.
– Powiedz, czy to było tego warte? – zapytała cichym głosem. – Te twoje studia? Masz tu wszystko, czego byś chciał?
Jacob przez długą chwilę patrzył jej w oczy.
– Nie mam wszystkiego, bo was tutaj nie ma.
– Wiesz, że możesz wrócić. Kiedy tylko chcesz. Uczynisz wyznanie winy i będziesz mógł wrócić.
– Wiem, ale tego nie zrobię. – Widząc zachmurzoną minę siostry, Jacob sięgnął i pociągnął za długą tasiemkę przytrzymującą na głowie jej kapp, czepek. – Hej. Przecież to ja. Ten sam łobuz, który wypchnął cię z łódki do stawu, na rybach, pamiętasz? A pamiętasz, jak posadziłem ci żabę na głowie?
Katie uśmiechnęła się lekko.
– W sumie chyba by mi nie przeszkadzało, gdybyś się trochę zmienił.
– To rozumiem – roześmiał się. – Mam coś dla ciebie. – Sięgnął na tylne siedzenie, gdzie leżała paczka owinięta w szary papier i przewiązana czerwoną wstążką. – Chcę, żebyś mnie teraz dobrze zrozumiała. Kiedy przyjeżdżasz tutaj do mnie, to chciałbym, żeby to było dla ciebie jak wakacje. Jak ucieczka. Może dzięki temu nie będziesz kiedyś musiała podejmować tej samej decyzji co ja: wszystko albo nic. – Przyglądał się, jak Katie rozwiązuje kokardkę i odwija z papieru parę wygodnych legginsów, jasnożółtą koszulkę z krótkim rękawem i rozpinany bawełniany sweterek haftowany w kwiaty.
– Och! – Katie, wbrew własnej woli zaintrygowana, przesunęła palcami po misternym hafcie zdobiącym kołnierz swetra. – Ale przecież mi tego nie…
– To tylko na twój pobyt tutaj. Jeśli koniecznie chcesz chodzić w tym, co zawsze, będzie ci trudniej. A zresztą… Nikt się przecież nie dowie, że zmieniłaś ubranie, Katie. Pomyślałem sobie, że może chciałabyś trochę pobawić się w kogoś innego, kiedy przyjeżdżasz do mnie. Być taka jak ja. Spójrz… – Opuścił daszek po stronie pasażera; przed oczami Katie zawisło małe lusterko. Przyłożył sweter do jej ramion, żeby mogła się przejrzeć.