Ale przez cały ten czas gdzieś w głębi żyła zupełnie inna Lizzie, której nikt nie dostrzegał. Ta Lizzie przez cały czas się bała. Wiedziała, że w końcu i tak coś spaprze, to tylko kwestia czasu. A wtedy wszyscy się dowiedzą, że ona tylko tak udaje, że nic nie umie zrobić dobrze i że wcale do nich nie pasuje. Ta druga Lizzie bała się szperać w danych takich ważnych korporacji jak TenTech, bała się, że kiedy urodzi się jej dziecko, nie będzie umiała się nim należycie opiekować, przerażała ją myśl, że Vicki, Billy i matka mogliby zostawić ją samą. Samą z dzieckiem. Dwie inne dziewczyny z jej plemienia jakoś sobie z tym radziły, ale ona, Lizzie Francy, by nie mogła. Bo Lizzie — ta druga Lizzie — miała ochotę zwinąć się w kłębek i przestać być tą osobą, od której całe plemię oczekuje rozwiązań i odpowiedzi wyszperanych w sieci, choć ta przecież nawet do niej nie należała. Należała do Wołów — jak wszystko.
Siedząc tak oparta o zimną ścianę z pianki budowlanej i obserwując roboty, niszczące stożki energetyczne, poczuła nagle, że już nie radzi sobie z tymi dwoma Lizzie w środku. Obie ściskały ją za gardło i przyprawiały o ból głowy, krzycząc: „Mogę zrobić wszystko!
Niczego nie potrafię zrobić dobrze!” Obie jej ciążyły. Musiała wstać, jakoś się od nich oderwać.
Zostawiła śpiącą Vicki. Wyglądała pięknie we śnie — zawsze wyglądała pięknie. Genomodyfikowana. Lizzie nigdy nie będzie tak wyglądać. Była za niska, miała dziwny podbródek i sztywne czarne włosy, które sterczały jej na wszystkie strony, bo kiedy szperała w sieci, miała zwyczaj za nie ciągnąć. Ale Vicki teraz spała, a Lizzie nie, więc to ona musiała coś zrobić, żeby wyciągnąć je z kłopotów. Coś — cokolwiek.
Przemierzyła niespokojnie całą szerokość wielkiej hali, tam gdzie pod stopami toczyło się mniej stożków. Minęła główne drzwi, przy których wczoraj straciła całą godzinę na daremnym szukaniu kodów. Minęła kontrolkę nad wąskimi tunelami wentylacyjnymi, do których wdarła się wczoraj Vicki. Wentylacja rzeczywiście wysiadła wraz z całą resztą systemu. Bose stopy Lizzie zostawiały za sobą brudne ślady.
Ale potem na przeciwległej ścianie zauważyła coś, co przy wczorajszym zmęczeniu i zniechęceniu najwyraźniej jej umknęło. Dwa i pół metra nad podłogą znajdowała się metalowa płyta, na oko o powierzchni metra kwadratowego, dokładnie tego samego koloru co piankowa ściana.
To nie żaden magazynek, za wysoko. I nie zabezpieczone obwody z energią Y — te były wyraźnie zaznaczane i zupełnie nie do przejścia. Ta płyta wcale nie wyglądała tak, jakby nie dało się jej ruszyć, przynajmniej z dołu. Każdy róg przytrzymywały niewielkie śruby.
Lizzie podkradła się do wózka widłowego, tego, który przewoził pracowicie ładunki powietrza. Kiedy podtoczył się do końca linii produkcyjnej i zatrzymał się, by odebrać kolejny nie istniejący ładunek, wspięła się szybko na płaską obudowę silnika. Ledwie trzy minuty zajęło jej przeprogramowanie maszyny tak, by podwiozła ją do ściany, podniosła na przeszło dwa metry w górę, i stała nieruchomo, w czasie gdy Lizzie poodkręcała śruby tej prawie niewidocznej płyty, chowając wszystkie do kieszeni. Samą płytę, wykonaną z jakiegoś lekkiego stopu, umieściła ostrożnie na podnośniku za sobą.
Za płytą znajdowało się wgłębienie w piankowej ścianie, kształtem przypominające lejek. Głębokie na jakieś metr dwadzieścia, na przeciwległym końcu zwężało się na szerokość około dwudziestu czy dwudziestu pięciu centymetrów. Tego wgłębienia nie było na planach budynku, które Lizzie wyszperała, przygotowując ten skok. A na drugim końcu znajdowała się kolejna przyśrubowana płyta.
Lizzie wsunęła głowę do wnętrza wgłębienia, ale nie mogła dosięgnąć tej mniejszej płyty, przeszkadzał jej w tym wypukły brzuch. Podciągnęła się i wpełzła do środka.
Te drugie śrubki nie chciały się odkręcić. Och, gdyby miała tę piłę laserową! Ale przecież nie były nanoutwierdzone — budynek miał ze szesnaście lat, był o wiele za stary na nanotechnikę.
W końcu, sfrustrowana, walnęła w płytę trzonkiem śrubokręta.
— A niech to wszyscy śmierdzący diabli! — wykrzyknęła ulubione przekleństwo Billy’ego.
— Czekam na polecenia — odezwała się płyta.
Lizzie wytrzeszczyła oczy. Nawet nie przemknęło jej przez myśl, że to może być ekran albo że włącza się go głosem. Ależ z niej idiotka. Co by było, gdyby uszkodziła go tym swoim waleniem?
— Czekam na polecenia — powtórzyła płyta.
— Proszę o sekwencję testującą. — Trzeba się dowiedzieć, z czym się ma do czynienia.
— Oto sekwencja testująca.
W fabryce pogasły światła. Pięć sekund, dziesięć i włączyły się z powrotem. Potem ustał hałas linii produkcyjnej — nastąpiła cisza nagła jak eksplozja. Zanim hałas wybuchł na nowo, usłyszała krzyk Vicki:
— Hej, Lizzie?!
Lizzie, wpatrzona z najwyższą uwagą w malutki ekran, nie odpowiedziała. W środku czuła wzbierającą jak balon dziką radość. Pokazywał jej całą sekwencję — łącznie z zewnętrznym polem energetycznym! Teraz już wiedziała, co to jest. Część dodatkowego systemu zabezpieczającego, z ograniczonym do minimum dostępem z zewnątrz i nieosiągalna dla pracujących w środku robotów, które — jak to Lizzie właśnie zademonstrowała — nie były szczególnie trudne do przeprogramowania. Niektóre staromodne systemy fabryczne eksperymentowały z najdziwaczniejszymi urządzeniami dodatkowymi, żeby uniemożliwić fizyczną kontrolę różnym złośliwym psujom. Jeśli będzie w stanie przeszperać ten system pomocniczy, będzie mogła z niego operować polem Y.
A ona będzie potrafiła przeszperać ten system. W końcu jest niepokonaną Lizzie Francy.
— Proszę powtórzyć sekwencję testującą — rzuciła szybko, planując wezwać Vicki przy następnej chwili ciszy. Ale tuż po sprawdzeniu świateł mały ekranik ścienny pociemniał. Potem wyświetlił napis — tym razem bez wersji dźwiękowej: SEKWENCJA TESTUJĄCA ODWOŁANA. 65-B.
65-B. Standardowy kod przemysłowy oznaczający mikrofalowy sygnał nadzorujący pochodzący ze źródła obecnego tutaj, lecz poza wszystkimi systemami. Było to standardowe zabezpieczenie przy wszystkich procesach związanych z promieniowaniem. Cała operacja mogła zostać wstrzymana przez odpowiedni, ręcznie nadany sygnał z pilota zdalnego sterowania o krótkim zasięgu. Do fabryki przyjechały Woły.
Lizzie wycofała się tyłem ze swej ciasnej dziury dwa i pół metra nad ziemią. Zaczęła macać stopą w poszukiwaniu metalowej platformy podnośnika. Nie znalazła.
Gorączkowo zaczęła przekręcać napęczniałe ciążą ciało, aż wreszcie znalazła się twarzą przy otworze. Wózek metr odtoczył się od ściany, prawdopodobnie, kiedy testowano maszyny. Balansując ostrożnie, Lizzie maksymalnie wyciągnęła przed siebie ręce. Mogła sięgnąć zaledwie końca metalowej płyty, która wciąż leżała na podniesionym ramieniu wózka. Ale płyta nie była przecież przytwierdzona do wózka i nie mogła za jej pomocą przyciągnąć go do siebie. A wtedy nagle wózek znów ożył i zaczął toczyć się w stronę linii produkcyjnej, żeby wrócić do swoich zwykłych zajęć, a Lizzie została z płytą w ręku, zawieszona nad podłogą.