— A o których konkretnie ludziach tutaj mówimy? — Vicki położyła dłoń na udzie Jacksona. Nakrył ją swoją dłonią, a przez głowę przebiegło natychmiast: Gdzie tu mogą być kamery? Dwadzieścia jeden dni musieli się powstrzymywać, świadomi, że są wciąż podglądani i podsłuchiwani… Tylko że w jego helikopterze nie może być kamer. Czyżby? Siedział przecież całe trzy tygodnie pod kopułą Kelvin-Castner. Jasne, że są w nim kamery. A zresztą jest zbyt zmęczony na seks.
— O wszystkich ludziach — odparł. — O każdym. Po prostu ciągle robimy to, co robiliśmy zawsze, nawet kiedy nam nie wychodzi. Jennifer Sharifi wciąż próbowała opanować wszystko, co mogłoby zagrozić Azylowi. Miranda Sharifi nieodmiennie ufała, że coraz lepsza technika podniesie z kolan nas, ciemnych żebraków, którzy muszą spać. Kelvin-Castner wciąż tylko węszy za zyskiem, bez względu na to, dokąd ich to zaprowadzi. Lizzie zaczyna szperać, kiedy tylko zobaczy przed sobą jakiś system. Cazie… — urwał.
— …daje występ, kiedy tylko trafi na jakąś publiczność, która zaspokoi jej głód aplauzu — dokończyła uszczypliwie. — A ty, Jackson? Co ty robisz wciąż i wciąż od nowa?
Milczał.
— Nie pomyślałeś, żeby własną teorię zastosować do siebie? W takim razie ja ci ją zastosuję. Jackson wciąż będzie zakładał, że modele medyczne mogą wszystko w ludziach wyjaśnić. Określ procesy biochemiczne, a doskonale poznasz każdego.
Zerknął na nią z ukosa. Miała przymknięte powieki; nagle zrobiło mu się przykro, że nie widzi jej oczu. Wyjęła swoje ciepłe palce spod jego dłoni.
— Mówisz jak Theresa — odezwał się w końcu.
— Theresa — powtórzyła Vicki, nie otwierając oczu — właśnie się uczy robić coś zupełnie nowego. Bardzo odmiennego.
— To i tak jest kontrolowanie biochemii mózgu oparte na biologicznym sprzężeniu zwrotnym, które…
— Jesteś głupi, Jacksonie — oznajmiła Vicki. — Sama nie wiem, jak mogę być tak strasznie zakochana w facecie, który jest takim głupcem. Przyjrzyj się dobrze Theresie w chwili, kiedy dowie się, że neurofarmaceutyk może się rozprzestrzeniać. Tylko się jej przyjrzyj. A tymczasem… Pojazd, proszę się zatrzymać na najbliższej polance po lewej.
Kwiaty na polance nie były genomodyfikowane. Szorstka trawa pachniała dziką miętą. Powietrze było trochę za chłodne, przynajmniej jak dla nagich ciał. Ale Jackson przekonał się, że wcale nie jest tak bardzo zmęczony, jak mu się wydawało.
Potem Vicki mocno do niego przylgnęła, a jej długie, smukłe ciało znaczyły odciśnięte trawy i chwasty. Pachniała zgniecioną miętą. Pogłaskał gęsią skórkę na jej ciele. Poczuł, jak przyciśnięte do jego ramion usta wyginają się w uśmiechu.
— Tylko i wyłącznie biochemia, co, Jackson?
Roześmiał się; było mu za dobrze, żeby się złościć.
— Nigdy się nie poddajesz, co?
— Inaczej bym cię nie pociągała. Tylko i wyłącznie biochemia? Otoczył ją ramionami. Trzeba wracać do helikoptera, tu, na tym szorstkim polu było za twardo. Znajdowali się też na widoku.
A także narażali się na ukąszenia owadów. Co więcej, musiał się zobaczyć z Theresą, wrócić do Kelvin-Castner, wszcząć prawną batalię o to, by K-C podzieliło się swoimi danymi z CDC, skoro neurofarmaceutyk przestał być aktem terroryzmu, a stał się ogólnonarodowym kryzysem zdrowotnym…
W głosie Vicki zadźwięczał teraz zupełnie nieoczekiwany brak pewności — ta zaskakująca u niej cecha, która wypływała w zupełnie niespodziewanych okolicznościach:
— Jackson? Biochemia?
Przytulił ją mocniej.
— Nie biochemia. Miłość.
A była to zarazem prawda i nieprawda. Jak wszystko inne na tym świecie.
EPILOG
Listopad 2128
Włóczęgów i żebraków przysyła nam Zeus, a dar ten, choć drobny, jest cenny.
JACKSON CZEKAŁ PRZY PASKUDNEJ BRYLE ROZWALONEGO budynku, ze sprzętem dobrze ukrytym w cieniu. Zwykła procedura. Budynek wzniesiono niegdyś z pianki budowlanej, co oznacza, że nie dało się go spalić, a zatem zrobiono z nim wszystko, co się dało: tłuczono, rozbijano, plądrowano, może nawet ostrzelano. Zniszczona ruina, pokryta zmutowaną formą kudzu[13], która porosła już całą resztę St. Louis, była chyba najbrzydszym miejscem, jakie zdarzyło mu się widzieć.
A w ciągu ostatnich siedmiu lat bywał w wielu paskudnych miejscach.
Theresa i Dirk skończyli się szykować i ruszyli naprzód. Dirk, teraz ośmioletni, dopiero zaczynał się tego uczyć, więc przywarł mocno do dłoni matki. Lizzie, oczywiście, nie potrzebowała żadnych przystosowań, bo nigdy nie złapała wirusa lękowego. Ale prowadziła Dirka, który w ciągu ostatniego roku poczynił ogromne postępy w umacnianiu swego drugiego ja — nazywał je „drzewnym chłopcem”. Dirk uczył się z łatwością dziecka, paniczne zahamowanie, sztucznie wypalone w jego ciałach migdałowatych nie zdołało tego całkowicie zmienić. „Drzewny chłopiec”, tworzony w wyobraźni, lecz realny w procesach biochemicznych, był dzielniejszy i bardziej swobodny niż Dirk. Jackson miał tego dowód w postaci badań mózgu.
Prowadziła ich Theresa. Theresa, najbardziej obszarpana w tym żałosnym gronie obszarpańców. Jasne włosy, które porosły z powrotem łysą głowę, były wyjątkowo matowe. Nic nie niosła, ale to jej było najciężej.
Theresa nareszcie czuła się szczęśliwa.
Trójka żebraków zbliżała się do najmniej zrujnowanej części budynku, w której obozowało zainfekowane plemię. Wszyscy Amatorzy, rzecz jasna, natychmiast uciekli do środka. Theresa, Lizzie i Dirk przykucnęli przed zamkniętymi drzwiami i zaczęli żebrać.
— Coś ciepłego do ubrania, bardzo prosimy. Och, prosimy, dajcie nam jakieś ciepłe ubrania, jeśli macie za dużo, noce są takie zimne…
Jackson wiedział, że będą tak siedzieć całymi dniami, jeśli zajdzie taka potrzeba. Tym razem chyba pójdzie szybciej. Żebraczki miały ze sobą dziecko. Wszyscy zainfekowani, w enklawach i poza nimi, otwierali chętniej kobietom i dzieciom. Zakon Duchowego Mózgu — Jackson nie cierpiał tej nazwy, ale taką wybrała Theresa — miał już w całym kraju trzy tysiące członków, nie licząc stowarzyszonych lekarzy i korporacji sponsorów, ale tylko dwadzieścia osiem procent stanowili w nim mężczyźni. Mimo to liczba członków wciąż rosła. Rósł sam zakon.
Niemal tak szybko jak rozprzestrzeniał się wirus.
Mimo że najważniejsze kompanie farmaceutyczne — Kelvin-Castner, Lilly, Genentech Neurofarm, Silverstone-Martin — były już blisko uzyskania antidotum. Może byliby bliżej, gdyby plaga lękowa łatwiej się rozprzestrzeniała. Ale rodzaj ludzki miał w tym wypadku trochę szczęścia. Jeśli chorobę złapała choć jedna osoba w obozie lub enklawie, zwykle dostawali jej wszyscy, z powodu higienicznych i żywieniowych przyzwyczajeń Odmienionych. Ale między enklawami i obozami wirus przenosił się bardzo powoli, bo zainfekowani niechętnie przyjmowali gości albo udawali się w odwiedziny.
Theresa właśnie to zmieniała.
— Proszę, chociaż ciepły płaszcz… — żebrał mały Dirk.
Czasem ludzie z obozu po prostu otwierali drzwi i wystawiali na zewnątrz to, o co ich proszono — ubrania, dzbanek wody, dodatkowy stożek Y — ale żebracy nie odchodzili. Jedno, co da się powiedzieć o zakonach religijnych — myślał Jackson, czekając w cieniu na swoją kolej — to to, że są bardzo wytrwali. Może i stuknięci, ale wyjątkowo wytrwali.
A czasem też efektywni.
W drzwiach do amatorskiego domu utworzyła się wąska szczelina, przez którą przepchnął się jakiś mężczyzna, a za nim dziecko. Jackson włączył wszczepione w oczy soczewki do zbliżeń. Dziecko nie było Odmienione. Jackson uważnie przyjrzał się nagim, zaognionym plamom po obu stronach czaszki: okrągłe zmiany chorobowe, w środku strupy, na brzegach się łuszczą. Najpewniej liszaj obrączkowy. Ale pod każdym innym względem dziewczynka sprawiała wrażenie zdrowej, mimo lękowych zahamowań. A nawet i to przebiegało u niej lżej niż u innych. Wirus-renegat, jak farmaceutyki, na każdego działał inaczej. Zdarzyło się nawet kilka przypadków wrodzonej odporności, studiowanych teraz pilnie przez laboratoria zakładów farmaceutycznych CDC.