Wyglądało na to, że będzie to mecz równych szans.
— Wdarłam się na teren twojej fabryki — mówiła Vicki wolno i wyraźnie — żeby moje plemię nie zamarzło tej zimy. Nie spodziewam się bynajmniej, że się tym przejmiesz.
— Nie masz najmniejszego pojęcia o tym, co może mnie przejąć, a co nie — rzuciła ozięble Cazie. — Ciebie natomiast powinno przejąć, że podam cię do sądu. Za włamanie i nielegalne wtargnięcie na teren prywatny.
— Och, trzęsę się ze strachu. Słuchaj no, Cazie Sanders, jak długo jeszcze tacy jak ty mają zamiar…
— Tacy jak ja? Inni niż ty, jak przypuszczam?
— …mają zamiar udawać ślepych na wszystko, co się dookoła dzieje? Skończyły się łatwe odpowiedzi. Koniec z towarem na wymianę — z paciorkami, perkalem i stożkami energii, w zamian za głosy, które takich jak ty utrzymują przy władzy.
— O mój Boże, marksizm z odzysku — szydziła Cazie. — Czas przejąć środki produkcji, co? A wy to awangarda wielkiej armii?
— Nie myślę…
— To widać. A kim ty właściwie jesteś? Jakiś tam Wół-renegat, który poszedł w naturę żyć między Amatorami, żeby podkarmić własne ego? Biała bogini między dzikusami, hę? Żałosne.
Vicki długo wpatrywała się w Cazie, a jej twarz powoli zmieniała wyraz. W końcu rzuciła cicho i dobitnie:
— Kim jestem? To ja jestem tą, która doprowadziła Agencję Nadzorowania Standardów Genetycznych do aresztowania Mirandy Sharifi. I która potem stanęła na czele ruchu obywatelskiego, walczącego o jej uwolnienie.
Po raz pierwszy w życiu Jackson zobaczył, jak Cazie przegrywa. Na jej drobnej, pełnej życia twarzyczce odmalowały się kolejno: zaskoczenie, niedowierzanie, a w końcu niechętna akceptacja faktu. Było w Vicki Turner coś takiego, co nakazywało jej wierzyć — to, jak stała z szeroko rozstawionymi stopami, jakby przez długi czas musiała opierać się silnym wiatrom. Albo to, jak pełniła straż nad Lizzie, która leżała teraz głupawo rozanielona pod wpływem środków Jacksona. A może to jej twarz, pełna jakiegoś bardzo złożonego żalu. Czegoś takiego Jackson się u niej spodziewał.
— Nadal potrzeba nam energii Y — ciągnęła tym samym cichym głosem. — To jedyna rzecz, jakiej od was potrzebujemy. I ciągle będziemy próbowali ją zdobyć, wy ciągle będziecie się starali nas powstrzymać, a wtedy jeszcze więcej ludzi straci życie. Tak jak w czasie Wojen o Przemianę. Życie, które z czyścicielem komórek może się ciągnąć ze sto lat. Wy macie broń, skomplikowane systemy zabezpieczające, których obsługi nigdy nie pozwoliliście się Amatorom nauczyć. Ale oni się uczą, Cazie Sanders. To nie ja przeszperałam wasz system — to była Lizzie. A jest tam całkiem sporo takich dziewcząt, i co dzień uczą się coraz więcej i więcej. Liczby są po naszej stronie. Na każdego z was przypada dziesięciu naszych.
Wypowiedziała na głos nocny koszmar każdego Woła. To właśnie był ten lęk, który krył się w rozgorączkowanych przyjęciach, pogardliwych pozach i głupim marnowaniu czasu na towarzyskie współzawodnictwo. „Nie oglądaj się za siebie. Może już nas doganiają. Jest ich o wiele więcej niż nas”.
— A wiesz, co jest w tym wszystkim najgorsze? — ciągnęła cicho Vicki. — Że wy nawet tego nie widzicie. I to wcale nie z głupoty, Bóg mi świadkiem. Z dobrowolnej ślepoty, za którą należy wam się dokładnie to, co wam się w końcu przydarzy.
— Och, Boże, oszczędź mi tej melodramatycznej retoryki. — Cazie otrząsnęła się już po niespodziewanym ataku Vicki. — Prawo jest w tym względzie absolutnie jasne. A ty je naruszyłaś.
Ku zdumieniu Jacksona Vicki się uśmiechnęła.
— Prawo działa tylko wtedy, kiedy godzi się na nie większość. Nie wiesz o tym? Nie, jasne, że nie wiesz. Masz prosty kod binarny: włączasz się, kiedy chodzi o twój interes, wyłączasz, kiedy o cudzy. Nawet dziecko zdołałoby cię przeszperać. Co się zresztą stało.
— Sofistyka ad kominem[1] to nie żaden argument — szarpnęła się wściekle Cazie.
— Ale ty nie jesteś żadne kominem ani nic podobnego. Jesteś redundantną cechą w ludzkim kodzie genetycznym i już teraz stałaś się przestarzała.
Ta kobieta się z nią bawi. Stoi tu sobie, naigrywa się z jego eks-żony, ta obszarpana renegatka pogrywa sobie z Cazie, bawi ją ta cała sytuacja. Ile trzeba pewności siebie, żeby móc tak to rozegrać? A może to nie pewność siebie, tylko świadomość swoich racji? Nagle Jackson poczuł, że nie jest pewien, czy istnieje między tymi dwoma jakaś różnica.
— Odszczekujesz się tylko. Jesteś bezsilna. — Cazie wbiła kod w klawiaturę pilota i zaraz ożył robot ochrony. Podniósł się z zaśmieconej fabrycznej podłogi i popędził w ich stronę. Delikatne lśnienie zaznaczyło brzegi energetycznej bańki, jaką zaraz zarzucił na Vicki.
— Wdarła się pani na teren stanowiący własność TenTechu — brzęczał robot. — Została pani zatrzymana aż do uzyskania dalszych rozkazów.
A ona dalej się uśmiechała. Jackson zobaczył, że twarz Cazie ciemnieje.
— Wdarła się pani na teren stanowiący własność TenTechu. Została pani zatrzymana…
— Wyłącz to — rzucił Jackson, jeszcze zanim się zorientował, że w ogóle ma taki zamiar. Obie spojrzały teraz na niego; jasne było, że pochłonięte walką zupełnie o nim zapomniały. Cazie uśmiechnęła się i postukała w klawiaturę. Robot umilkł.
— Nie — poprawił się Jackson — chciałem powiedzieć: wyłącz go całkiem. Nie aresztujemy jej.
— Ależ owszem, aresztujemy — sprzeciwiła się Cazie.
W reakcji na jej słowa w Jacksonie spiętrzyła się gwałtowna fala hormonów, których nie potrafił nawet nazwać. A może po prostu nie chciał. Wylały się z niego w jednym, jedynym zdaniu, o którym wiedział, że jest z gruntu fałszywe, już wtedy kiedy je wypowiadał.
— Nie rządzisz TenTechem.
— Ależ oczywiście, że rządzę. A niby kto? Ty? Nigdy nie spojrzysz nawet na codzienne raporty finansowe, że nie wspomnę o danych operacyjnych. Zostaw to mnie, Jack. Pozostań przy swojej sztuce lekarskiej.
Przy swojej przestarzałej sztuce lekarskiej, chciała powiedzieć. Znów go podpuszcza, ale tym razem bez zwykłej domieszki czułości, a to oznacza, że czuje się przyparta do muru. Cazie przyparta do muru. Co za piękny obrazek.
— Nie zostawię tego tobie, Cazie. Obalam twoją decyzję. Wyłącz bańkę zabezpieczającą.
Znów wpisała coś w klawiaturę. Robot zaczął sunąć w stronę wyjścia. A wraz z nim Vicki, uwięziona w połyskującej bańce pola energetycznego jak w przejrzystym pudle.
— Cazie, wyłącz robota.
— Weź to napakowane i ululane dziecko, Jack. Wychodzimy.
— Wyłącz to. TenTech jest mój, nie twój.
— Każde z nas ma jedną trzecią — rzuciła obojętnie. Robot, razem z uwięzioną Vicki, sunął niezmiennie w stronę wyjścia.
— Mam za sobą jedną trzecią i głos Theresy — oświadczył Jackson. A potem tak po prostu, bez żadnego trudu, wyciągnął rękę i wyjął pilota z rąk Cazie, zanim zdołała pomyśleć, że coś takiego zrobi. Albo że w ogóle jest w stanie.
— Oddaj mi to!
— Nie — odparł, nie spuszczając z niej wzroku. Widział, jak nadciąga burza. Poczuł też, wbrew sobie, jak w nim samym wzbiera krew. Boże, ależ jest piękna… Najbardziej pociągająca kobieta, jaką w życiu widział. Rzuciła się po pilota, którego trzymał w prawej ręce, ale on lewą z łatwością przytrzymał ją za ramię. Dlaczego nigdy przedtem nie przyszło mu do głowy, że jest o wiele silniejszy od Cazie? Przecież już przed laty mógł zyskać większą stanowczość przez czystą przewagę fizyczną. Czuł, jak sztywnieje mu penis.
1
Ad kominem (łac. do człowieka) — atakowanie cech charakteru przeciwnika w dyskusji zamiast rzeczowego odpierania jego argumentów (przyp. tłum.).