— Powiedziałam, oddaj-mi-to-w-tej-chwili!
— Nie — odparł uśmiechnięty Jackson. Cholera, szkoda, że nie zna kodu, bo już sam by to wyłączył. No, jakoś tam się domyśli. Albo — jakie to dziwne — mógłby poprosić Lizzie. Cazie stała nieruchomo, nie wyrywała się z jego uchwytu, tylko złota skóra na twarzy poczerwieniała ze złości, a zielono upstrzone oczy ciskały płomienie.
Nigdy przedtem nie miał nad nią takiej przewagi.
Cazie pochyliła głowę nad jego lewą ręką, nadal zaciśniętą na jej przedramieniu. I zaraz przeszył go nagły ból; z zaskoczenia rozluźnił palce. Lała się po nich krew. Ona go ugryzła. Dziewczyna na podłodze coś powiedziała.
— To jest właśnie twój największy problem, Jack — rzuciła raźno Cazie. — Nigdy nie jesteś przygotowany na kontratak.
Na grzbiecie dłoni miał dwa długie rozcięcia. Równiutkie, głębokie rozcięcia, nie poszarpane ślady po zębach. Cazie miała między zębami implanty z wysuwanymi ostrzami.
Ciemna krew żylna zebrała się w małą kałużę na podłodze obok Lizzie, która znów coś powiedziała. Do Jacksona jakoś nic nie docierało. Czy to początek wstrząsu? Nie, nie kręci mu się w głowie ani go nie mdli, zresztą rana nie jest zbyt poważna. To wstrząs czysto emocjonalny: nikt tutaj nie zachowuje się racjonalnie.
Razem z tą dziewczyną na podłodze. Podniosła na niego oczy — ogłupiałe, zasnute radosną mgiełką od neurofarmaceutyków — znad nieoczekiwanej kałuży wody między własnymi nogami i zachichotała.
— Dzidziuś już idzie.
— O Chryste — zdenerwowała się Cazie. — Dobra, ty odwieź dziewczynę do jej „plemienia”, a ja poczekam tu na gliny z panią Obrończynią Uciśnionych. W obozie Amatorów musi być przecież ktoś, kto wie, co należy robić w czasie porodu.
— Tym kimś jestem ja — rzuciła Vicki, klękając przy Lizzie i ujmując ją za obie ręce. Coś w jej tonie poruszyło Jacksona. A może poruszyło go tylko to, że teraz może przeciwstawić się Cazie na gruncie medycznym, jedynym gruncie, na którym czuł się pewnie.
— Pani Turner ma rację, Cazie. Powinna zostać przy dziewczynie.
— Czarująca opieka macierzyńska — rzuciła zjadliwie Cazie. — To co mam robić, Jackson, aresztować obie?
— Żadnej. Przynajmniej dopóki nie będzie po wszystkim.
— A ty zaraz odbierzesz ten poród na podłodze fabrycznej.
— Oczywiście, że nie. Do porodu jeszcze ładnych kilka godzin. — Dłonie Jacksona delikatnie badały sytuację. I odkryły, że dziecko jest w położeniu pośladkowym.
Przemiana — snuł ponure rozważania — nie odwróciła jednak pewnych kluczowych aspektów ludzkiej ewolucji. Kanał rodny nadal był znacznie węższy od główki dziecka, a szyjka macicy nadal przystosowana wyłącznie do porodu główką do przodu. A Lizzie, pierwiastka, była dopiero w ósmym miesiącu.
No, ale mogło być gorzej. Urządzenie do dermoanalizy płodu wykazało ułożenie pośladkowe proste — najpierw pośladki, napięte biodra, stopy podciągnięte prawie do samych ramion — a nie bardziej niebezpieczne, stopami do przodu albo poprzeczne. Głowa pochylona do przodu, wyczuwalna pod palcami po przeciwległej stronie. Płód, męski, waży 2800 gram, tętno stabilne — 160 uderzeń, rozwój w normie. Pępowina we właściwym położeniu, a łożysko nie blokuje wyjścia — powinno przyzwoicie wyjść zaraz za noworodkiem. Poród, jak oceniał Jackson, mógłby nastąpić za jakieś kilka godzin. Choć dziewczyna miała już rozwarcie na pięć centymetrów — akurat połowę.
Mogło być o wiele gorzej.
— Lizzie — odezwał się Jackson — teraz cię podniosę. Zabierzemy cię w jakieś wygodniejsze miejsce.
— Czyli gdzie? — wtrąciła się Cazie. — Chyba nie chcesz jej — ich — zabrać do enklawy!
— Ja chcę do domu — odezwała się spokojnie Lizzie. Wcale nie wyglądała jak przyszła matka, a raczej jak uśmiechnięte i bardzo śpiące dziecko. Jackson westchnął.
— Zgoda. Weźmiemy cię do domu. Ale posłuchaj mnie, Lizzie, zostanę tam z tobą. Twoje dziecko jest do góry nogami — rozumiesz? Zostanę z tobą, żebym mógł je w odpowiednich momentach odwracać.
Dziewczyna podniosła na niego oczy. Ku zdumieniu Jacksona wśród narkotycznej mgiełki błysnęło coś jakby rozumna ulga. Spodziewał się, że zaprotestuje, choć ociężale i słabo, przeciwko temu, żeby pomagał jej wołowski lekarz. Czy nie wychowała się na medycznych jednostkach, kiedy tych dostarczali jeszcze politycy? Ale może dzięki tej całej Vicki Turner, Lizzie była inna od reszty Amatorów. Albo to może Jackson nie wie tyle o Amatorach, ile mu się zdawało.
— Chcesz tak sobie wkroczyć do amatorskiego obozu z samym tylko pistoletem? — wtrąciła się znów Cazie. — W towarzystwie przestępców, których i tak mam zamiar w końcu zaaresztować?
Jackson wstał z Lizzie na rękach. Mogła iść o własnych siłach, ale wyprostowana pozycja przyśpieszyłaby poród. Nie chciał odbierać porodu pośladkowego w helikopterze, nawet prostego. Obrócił się twarzą do Cazie.
— Tak. To właśnie mam zamiar zrobić. A ty możesz jechać ze mną albo zostać. Jak sobie życzysz.
Cazie zawahała się. W czasie tej chwili wahania Jackson poczuł nagły przypływ nadziei. Czy to, co zobaczył w jej oczach, to naprawdę był szacunek? Dla niego? Jednak bez względu na to, co to było, natychmiast zniknęło.
— To dwuosobowy pojazd, Jack.
O tym zapomniał.
— No dobrze… Zabiorę je obie do obozu — we trójkę jakoś się zmieścimy. Ty zostaniesz tutaj i wezwiesz sobie inny.
— Wezwę gliny, oto co zrobię.
— Znakomicie. Wezwij gliny. Oni też mogą przylecieć do obozu. Urządzimy sobie przyjęcie.
I poniósł Lizzie przez zastygłą w bezruchu fabrykę — całą, z wyjątkiem tego wózka, który przeprogramowała Lizzie i który teraz znów przewoził swoje nie istniejące ładunki. Czy wrócił do pracy dlatego, że Lizzie popełniła jakiś błąd? Może wcale nie jest aż tak dobrym szperaczem, jak twierdzi Vicki. A może sygnał wysłany przez Cazie z helikoptera spowodował jakąś interferencję albo założył kod nadrzędny. Jackson nie znał się na systemach przemysłowych aż tak, by móc zgadywać. Za plecami słyszał Cazie, która dzwoniła na policję.
— Policja? Nagły wypadek, kod 655, Robert, cholera, odezwij się…
Vicki usiadła na siedzeniu pasażerskim, sadowiąc sobie na kolanach Lizzie. Dwie półnagie kobiety w łachmanach, mokre od wód płodowych Lizzie, z potarganymi włosami, cuchnące krwią, potem, brudem i płynem owodniowym. W kabinie zrobiło się duszno.
Vicki wykazywała szydercze tendencje do wyłapywania jego myśli. Kiedy wznieśli się w powietrze, rzuciła od niechcenia:
— A kiedy to ostatnio bawiliśmy się w lekarza z Amatorami, doktorze?
Nic nie odpowiedział. Helikopter mijał właśnie przejście w polu energetycznym, które otworzył Jackson. Lizzie odezwała się półprzytomnie:
— O, jeszcze jeden. To takie niesamowite, czuję, ale nie czuję…
Jackson zerknął na konsoletę. Przerwa między kolejnymi skurczami jest już znacznie krótsza: dziesięć minut. Za szybko. Przyspieszył lot.
— Na zachód — odezwała się Vicki. — Wzdłuż tej rzeki.
„Obóz” okazał się opuszczoną przetwórnią sojsyntu. Kiedyś soję jadali jedynie Amatorzy, teraz nie chciał jej już nikt, więc wszystkie przetwórnie zbankrutowały. Był to budynek z szarej pianki budowlanej, z oknami, mocno zniszczony i nadkruszony. Wszędzie dookoła rozciągały się kiedyś pola, teraz z powrotem zarastane przez chwasty, krzaki, młode klony i jawory. Ich wątłe gałązki były zupełnie nagie. Jackson zupełnie zapomniał, jak paskudna potrafi być nie genomodyfikowana przyroda w listopadzie, szczególnie wśród tych wysokich wzgórz — albo może niskich gór, Bóg jeden wie, jak je zwać.