Posadził helikopter przed głównymi drzwiami budynku, które wypadły niegdyś — albo zostały wyrwane — z zawiasów, a później nieudolnie przymocowano je drutem. Wewnątrz, jak zgadywał Jackson, wszystkie maszyny zabrano już do przeróbki. Albo zrabowano podczas Wojen o Przemianę. Albo bezmyślnie zniszczono. Nic nie było teraz potrzebne mniej niż rolnictwo na wielką skalę.
Kiedy tylko wylądowali, zostali otoczeni. Horda — to wyglądało jak horda, choć Jackson naliczył ledwie jedenastu ludzi — przyciskała wykrzywione twarze do okien. Ubrani byli cieplej niż Vicki i Lizzie, wyglądali jednak prymitywnie: stare syntetyczne kombinezony w jaskrawych kolorach nad albo pod tunikami domowej roboty, nie genomodyfikowane twarze z wklęsłymi podbródkami, niskimi, krzaczastymi brwiami, szerokimi czołami albo zezowatymi oczyma. A jednemu starszemu mężczyźnie naprawdę brakowało przedniego zęba! A to już przecież po Przemianie. Jak ci ludzie wyglądali przed czyścicielem komórek?
— Lizzie!
— To Lizzie i Vicki!
— Wróciły!
— Lizzie i Vicki…
— Otwórz drzwi, Jackson — odezwała się Vicki. Jak to się stało, że teraz ona tu dowodzi?
Wyglądało na to, że ta cała horda zaraz wpadnie mu do kabiny. Vicki podała im Lizzie; dziewczyna posłała im otumaniony uśmiech, kiedy jej półnagi brzuch ściągnął się w kolejnym skurczu. Jackson silą woli zmusił się, żeby wysiąść. Jakiś młody mężczyzna — wielki, ciężki i silny — gapił się na niego gniewnie. Jakiś nastolatek ściągnął brwi i zacisnął pięści.
— To lekarz — odezwała się Vicki. — Daj mu spokój, Scott. Shockey, weź Lizzie. Nieś ją ostrożnie, ma bóle.
— Nic mnie tam nie obchodzi, że to lekarz — odezwał się chłopiec. — Po co tu sprowadziłaś jednego z tamtych, Vicki? I gdzie są te stożki?
— Bo Lizzie go potrzebuje. Nie mamy żadnych stożków.
Tłum wydał z siebie jakiś okrzyk, którego Jackson nie potrafił zinterpretować.
Wewnątrz budynku panował mrok — Jackson zdał sobie sprawę, że oświetlenie już nie działa, a jedyne promienie światła wpadają tu przez plastikowe szyby. Potrwało chwilę, zanim jego oczy przywykły do półmroku. Pomieszczenie było spore, choć nie tak duże jak hala w Willoughby. Trzy boki obwodu sali podzielono na mniejsze izdebki, oddzielone od siebie starymi półkami, meblami, kawałami odłupanej pianki, wypatroszonymi maszynami, a nawet z grubsza ociosanymi palami drewna. Wewnątrz każdej z tych izdebek znajdowały się prowizoryczne prycze i osobiste drobiazgi. Przez południowe okno Jackson zobaczył namiot z przezroczystej folii plastikowej, prawdopodobnie ukradzionej, rozpostartej półtora metra nad zaoraną ziemią. Naturalnie oświetlone poletko żywieniowe.
Na nie zajętym środku pomieszczenia stały zrujnowane kanapy i fotele, stoły zgromadzono dookoła niedużego przenośnego stożka z rodzaju tych, które zabiera się ze sobą na kempingi. W tym wspólnym pokoju było może cieplej niż na zewnątrz, ale też nie panowała tu temperatura zbliżona do tej, którą Jackson uznawał za pokojową.
— To jedyny czynny stożek w obozie, a nie jest przeznaczony do ogrzewania tak dużych przestrzeni. Ogniska sprawiają wiele kłopotu, ponieważ w piankowych murach jest kiepska wentylacja. Chociaż mamy też projekt pieca Franklina — to był nasz plan zapasowy obok stożków z TenTechu. Ale na razie dzielimy ze sobą ten jeden, który mamy. U was, naturalnie, zagarnęłaby go najbogatsza z rodzin.
— Mogliście migrować na południe — odparował Jackson.
— Tu bezpieczniej. Wszyscy inni też migrują na południe. Nie mamy ciężkiej broni.
— Ooooooch — jęknęła Lizzie niezbyt świadoma, co się dzieje. — Ooooch… chyba idzie następny…
Skądś nadbiegła przystojna czarna kobieta w średnim wieku.
— Lizzie! Lizzie!
— Wszystko w porządku, Annie — uspokoiła ją Vicki. — Doktorze, to matka Lizzie.
Matka Lizzie nie zaszczyciła go nawet jednym spojrzeniem. Złapała rękę Lizzie, wciąż niesionej przez potężnego młodego mężczyznę, i przywarła do niej z całej siły.
— Wnieś ją tutaj, Shockey — ty, uważaj! Lizzie to nie worek!
Jackson zobaczył, że Vicki się uśmiecha — niewesołym, gorzkim uśmiechem. Coś musiało zajść między tymi dwiema kobietami. A raczej między tymi trzema kobietami. Shockeya bez reszty pochłonęło manewrowanie spuchniętym, okaleczonym i uśmiechniętym brzemieniem, który złożył w końcu w jednym z sypialnych kącików. Annie zatarasowała wąskie przejście własnym obfitym ciałem.
— Dziękujemy, doktorze, może pan już wracać. Tu, między swymi, nie potrzeba nam żadnej pomocy. Do widzenia.
— Ależ potrzeba, pani… Potrzeba. To będzie poród pośladkowy. Muszę w odpowiednich momentach przekręcać płód, żeby…
— To nie żaden płód, tylko dziecko!
— Na litość boską, Annie, zejdź z drogi. To lekarz — wtrąciła się Vicki.
— To Wół.
— Jeśli się nie usuniesz, sama cię usunę.
Wbrew sobie — naburmuszony chłopak postąpił krok bliżej — Jackson poczuł, jak ogarnia go fala zniecierpliwienia. Czy ci Amatorzy zawsze muszą sobie grozić użyciem przemocy fizycznej? To doprawdy męczące. Odezwał się stanowczo:
— Proszę pani, sam panią stąd usunę, jeśli nie przepuści mnie pani do mojej pacjentki.
— O, Jackson — rzuciła Vicki — nie miałam pojęcia, co w tobie siedzi. — Jej ton, jakże podobny do tonu Cazie, doprowadził go do szału. Odepchnął na bok matkę Lizzie i uklęknął przy łóżku nadal uśmiechniętej dziewczyny. Cienki materac z niekonsumowalnego plastiku, koce z przerobionych plastikowych kombinezonów. Poza tym była tu tylko mocno zmaltretowana skrzynia i nadtopione plastikowe krzesło, które wyglądało tak, jakby użyto go kiedyś jako ćwiczebnego celu. Ściany obwieszone były jaskrawymi obrazkami z metalu na sztucznym drewnie, w jakich lubowali się Amatorzy, przedstawiającymi zwykle wyścigi skuterowe na tle puszystych wełnianych obłoczków. Na blacie leżał terminal Jansen-Sagura i kryształowa biblioteka, z tych wykorzystywanych przez najlepiej finansowanych naukowców. Jackson aż zamrugał ze zdumienia. Oczy Lizzie błyszczały radością, nie czuła bólu.
— Wcale mnie nie boli, nic a nic. Jak Sharon rodziła swoje, tak się darła…
— Dla Sharon nie było leków — wtrąciła się Vicki. — Woły nie widziały w tym żadnego interesu.
— Nie trzeba było burzyć magazynów — odparował Jackson.
— A niby dlaczego? Już dawno przestaliście do nich cokolwiek przysyłać.
Nie przyjechał tu po to, żeby dyskutować o polityce z wołowską renegatką. Jackson sięgnął do wnętrza swej torby lekarskiej.
— Co to ma być? — zapytała podejrzliwie Annie. Zawisła nad łóżkiem jak anioł zemsty. Dobiegał od niej ostry kobiecy zapach, trochę piżmowy i dziwnie erotyczny. Jackson pomyślał, jak by to było, gdyby w tych warunkach musiał zachować aseptykę. Przed wprowadzeniem czyściciela komórek.
— To plaster, który miejscowo rozluźni mięśnie. Chcę, żeby pochwa poszerzyła się do maksimum i zapobiegła pęknięciu, zanim wykonam nacięcie.
— Żadnego cięcia — sprzeciwiła się Annie. — Lizzie nic nie będzie! Wynoś się!
Jackson nie zwrócił na nią uwagi. Czyjaś ręka chwyciła go za ramię i szarpnęła do tyłu, właśnie kiedy założył Lizzie plaster. Wtedy Vicki złapała Annie i obie kobiety zaczęły się szamotać, aż w końcu Jackson usłyszał, jak czyjś głos mówi:
— Annie. Przestań, kochanie.