To jest dar. W ten sposób jej dusza daje jej znak, że powinna się zmienić, że powinna zwracać większą uwagę na to, co się naprawdę liczy.
Theresa przerzuciła stopy przez krawędź łóżka i poczekała, aż minie jej codzienna poranna fala niepokoju. Gdyby sobie pozwalała na leżenie, mogłaby cały dzień spędzić w łóżku. Tu było tak bezpiecznie. Jednak weszła pod sonarny prysznic, wzięła trzydziestosekundową kąpiel i wyszła z powrotem. W sypialni uchwyciła w lustrze odbicie swego nagiego ciała i przystanęła.
Przecież ona nawet wygląda inaczej niż cała reszta. Ma piękne ciało, jak przypuszcza — wszyscy są piękni. Ale jakieś takie… jakby go nie było. Bladawe włosy i oczy, drobna, blada twarz, bardzo jasna skóra — o czym myśleli jej rodzice? Wróżka. Duch. Bezcielesne holo, rozmazane w konturach. Nic dziwnego, że nigdzie nie jest u siebie, nie zna ani jednej osoby, która zrozumiałaby, o co chodzi w jej codziennych zmaganiach. Nawet Jackson, choć przecież jest kochającym bratem.
Nawet Jackson uważa, że Theresa urodziła się nie taka jak trzeba. Że w czasie genomodyfikacji in vitro jakoś ją uszkodzili. Nawet Jackson nie jest w stanie zrozumieć natury daru, który powierzono Theresie. Bo to przecież jest dar, bez względu na to, co mówią inni. Cierpienie zawsze jest darem.
Cierpienie znaczy, że coś trzeba zmienić, że trzeba nauczyć się myśleć inaczej o świecie. Nasiona, jak sobie wyobrażała Theresa, także odczuwają straszny ból, kiedy kiełkami przebijają zimną, ciemną ziemię, prąc ślepo ku światłu, którego nigdy przecież nie widziały. Dzięki cierpieniu się rośnie. Najwyraźniej nikt tego nie chce rozumieć. Ci, których znała, kiedy tylko odczuwali jakiś ból, natychmiast robili wszystko, żeby się go pozbyć. Lekarstwa. Rekreacyjne narkotyki. Seks. Gorączkowe hulanki. A wszystko to razem sprowadza się do jednego: ma odwrócić ich uwagę od cierpienia. Czy w tym stuleciu nikt inny już tak nie myśli? Tylko ona?
„Każde środowisko — powiedział jej kiedyś Jackson, powoli i starannie, jak zawsze zwykł się do niej zwracać — hołubi inne wzorce osobowościowe. W naszym stuleciu najbardziej liczy się żywiołowy temperament, agresywna stanowczość połączona z pozorną niedbałością, a nawet pewne bezmyślne okrucieństwo… A ty nie jesteś taka, Tess. Jesteś zupełnie inną osobą. Wcale nie gorszą, po prostu inną. Nie ma nic złego w tym, że się jest innym”.
Tak, nie ma. Ale tylko wtedy, kiedy sobie uświadomiła, że jej cierpienie ma jakiś cel. Czarna chmura w myślach, strach przed wszystkim, co nowe, napady niepokoju tak silne, że ledwie mogła oddychać — wszystko to miało służyć temu, by Theresa przebiła swą leniwą osłonkę i parła ślepo ku światłu. Wierzyła w to, nawet mimo że nigdy go nie widziała i że na dobrą sprawę nie wiedziała, ku czemu tak prze. Czasem nawet popadała w rozpacz, że tego światła być może tam wcale nie ma. Ale i to stanowiło część jej daru. Sprawiało, że kwestionowała wszystko, co się wokół niej działo — na wypadek gdyby miała jej umknąć jakaś niezmiernie istotna wskazówka dotycząca tego, co ma robić dalej.
O tym już Jacksonowi nie mówiła. I tak za bardzo się o nią martwił, i tak nic by z tego nie zrozumiał. To naprawdę śmieszne — to przecież Jack z nich dwojga jest tym bystrym, a Theresa — tą, której genomodyfikacja IQ nie bardzo się udała. Z całą pewnością nigdy nie szło jej najlepiej z programami edukacyjnymi. Ale Jackson nie rozumiał, że chociaż miał rację z tymi różnymi wzorcami osobowości hołubionymi w różnych epokach, nie poprowadził swojej tezy dostatecznie daleko.
A Theresa to właśnie zrobiła. Spędziła tysiące godzin przy swoim terminalu, powoli i pracowicie wysyłając Thomasa do najróżniejszych historycznych banków danych. I znalazła takie czasy, w których podobałaby się ludziom taka, jaka jest: Wiek Wiary.
Powinna się była urodzić katoliczką. W późnym średniowieczu, kiedy mężczyzn i kobiety czczono, bo poświęcali życie, żeby wykorzystać cierpienie dla własnego duchowego rozwoju. Tam by pasowała. Wstąpić do klasztoru, mieć rzeczywisty powód do życia w odosobnieniu, jednocząc się z innymi w nieustającej modlitwie… Ale urodziła się w stuleciu, w którym nikt, kogo znała, już nie wierzył w Boga. Łącznie z nią samą.
Oczy Theresy napełniły się łzami. Otarła je niecierpliwie i uciekła od widoku własnego nagiego ciała w lustrze. Głupio jest płakać. Urodziła się teraz, a nie wtedy, i to także musi wejść w skład jej daru. Miała znaleźć sobie inną ścieżkę, inaczej piąć się ku światłu, w którego istnienie tak często z rozpaczą wątpiła. A po miesiącach — latach — medytacji i falstartów odkryła wreszcie, co to może być.
Musi wyjść na zewnątrz.
Wyjść z mieszkania, z enklawy. Jackson zwykle nalegał, żeby nie oglądała wiadomości, bo po nich czuła się o wiele gorzej i aż do ostatnich kilku miesięcy Theresa z zadowoleniem podporządkowywała się jego woli. Ale ostatnio zaczynała oglądać holoprzekazy, kiedy tylko Jackson opuszczał dom, a chociaż wiadomości na ogół dotyczyły Wołów, bywały tam i wzmianki o Amatorach. Wciśnięte gdzieś między komunikaty z giełdy a politykę wewnętrzną enklaw albo i okazjonalne sprawozdanie z Waszyngtonu, których nikt już nie brał tak poważnie jak wewnętrznych spraw enklaw. Krótkie migawki z życia Amatorów, z życia wypełnionego cierpieniem. Nie głodowali — widmo braku żywności już dawno zniknęło. Ale odczuwali brak takich rzeczy jak stożki energetyczne, przyzwoite ubrania i części zamienne do terminali. A w tym samym czasie ludzie tacy jak Theresa, Jackson, Cazie i ci dwaj obrzydliwi przyjaciele, których tu wczoraj przyprowadziła, mieli tyle, że już sami nie wiedzieli, co z tym robić. To właśnie wtedy płonęła cała ze wstydu.
A potem Theresa zobaczyła w holowizji coś takiego, dzięki czemu zrozumiała, że musi wyjść na zewnątrz: są wśród Amatorów grupy, które próbują zorganizować jakieś życie duchowe! A kanał informacyjny pokazał jej, gdzie jedna z takich grup zimuje. Ci z holowizji oczywiście szydzili… ale podali dokładne współrzędne.
Włożyła jedną z tych długich, luźnych, kwiecistych sukni. Sama je zaprojektowała, wysyłając szkice i swoje wymiary do jednego z nielicznych zakładów krawieckich, który nadal szył z bawełny. Poszukała ciepłego płaszcza — tam na zewnątrz nie głosuje się za pogodą — i parę starych ciężkich butów. Ale zaraz potem zaczęła się wahać.
Stożki energetyczne, owszem — już tydzień temu zamówiła dziesięć na rachunek TenTechu, a robot pocztowy zaraz je dostarczył. Theresa niezbyt dobrze znała się na rachunkach bankowych. Zwykle takimi rzeczami zajmował się Jackson. Skorzystała z kodu właściciela, który kiedyś jej podał, ale to chyba nie było właściwe słowo, bo system sądził, że Theresa chce wejść do rejestrów fabrycznych. Grzebała się w nich przez chwilę, zanim się zorientowała, że to pomyłka — miała tylko nadzieję, że nie spowodowała gdzieś tam zakłóceń w funkcjonowaniu systemu. Ale kiedy wreszcie znalazła rachunki domowe, jakoś zdołała wykombinować, jak zamówić to, o co jej chodzi. Wywołało to u niej bliżej nieokreślone poczucie siły, któremu natychmiast postanowiła nie ufać. „Duma poprzedza upadek” — zwykła mawiać jej matka.
Ubrania. Powinna im przywieźć przyzwoite ubrania. Amatorzy w holowizji nosili te okropne tkane w domu tuniki albo kombinezony w naprawdę strasznych kolorach… Ale wszystkie jej ubrania są z bawełny albo jedwabiu. Amatorzy są wszyscy Odmienieni, to oczywiste. Potrzebują niekonsumowalnych ubrań.