Выбрать главу

Doktor Sharifi, niechże pani nie pozwoli, aby coś takiego miało miejsce. Dzieci są dla nas najcenniejszym skarbem. To nasza przyszłość. Okazała już pani swoim współplemieńcom tyle współczucia i wielkoduszności, że my, rodzice z San Diego, zdecydowaliśmy się poprosić panią o to raz jeszcze. Prosimy o więcej strzykawek Przemiany dla dzieci, które nam się jeszcze nie urodziły. Niech to się stanie, w imię pani głębokiej znajomości natury ludzkiej, pani pierwszym i nadrzędnym celem naukowym. Nie prosimy dla siebie, prosimy dla naszych dzieci.

POTWIERDZENIE: Nie otrzymano

5

LECIELI NAD AFRYKĄ LEDWIE NIECAŁĄ GODZINĘ, KIEDY samolot zaczął schodzić do lądowania. Jennifer Sharifi uważnie wyglądała przez okno. W różowym blasku świtu majaczyły przed nimi kontury jakiegoś miasta — trudno było powiedzieć, czy te budynki naprawdę się tam znajdują. Zasada nieoznaczoności Heisenberga, pomyślała, ale nie uśmiechnęła się przy tym.

— Atar — odezwał się Will Sandaleros i przeciągnął się na tyle, na ile mu na to pozwalało ciasne wnętrze czteroosobowego mitsu-boeinga. Dwa dni temu on i Jennifer przylecieli tu z Azylu, po raz pierwszy od czterech miesięcy, odkąd powrócili z Ziemi na stację orbitalną. W Azylu zdążono już zatrzeć wszelkie ślady po Mirandzie i Superbezsennych. Przyjaciele, których skazano razem z Jennifer, także już powrócili, jako że ich wyroki były znacznie krótsze. Caroline Renleigh, Paul Aleone, Cassie Blumenthal i cała reszta. Wrócili, żeby dokończyć swoją bitwę o wolność.

Ale tylko Jennifer i Will udali się w podróż na międzynarodowe lądowisko wahadłowców na Maderze. Stamtąd pojechali bezpośrednio do hotelu Machado, wybudowanego i zarządzanego przez Azyl za pomocą całej serii fałszywych holdingów. Był to luksusowy hotel dla ludzi biznesu, gwarantujący pełną i wszechstronną ochronę stacji i jej ziemskich przedstawicieli. Przez następne dwa dni Jennifer i Will pozostawali w swym chronionym polem Y apartamencie, podczas gdy personel hotelu — w połowie Bezsenni, w połowie dobrze opłacani Normalni — ustalał tożsamość wszystkich agentów, reporterów, terrorystów i świrów, którzy wlekli się za Sharifi. Wczoraj wieczorem Jennifer z Willem opuścili Machado przez podziemny tunel, który wybudowano razem z hotelem, tak świetnie strzeżony, że o jego istnieniu wiedziało ledwie dziesięć osób. Potem samochód zabrał ich na wybrzeże, gdzie czekał mitsu-boeing. Will, przyzwyczajony do codziennej porcji ruchu, czuł się nieswojo po tylu dniach spędzonych w pojazdach i ściśle strzeżonych pokojach.

Jennifer nigdy nie odczuwała najmniejszych niedogodności. Nauczyła się godzinami siedzieć w całkowitym bezruchu pogrążona w myślach. Will także będzie się musiał tego nauczyć. Jest rzeczą konieczną, ażeby panować nad wszystkimi swoimi uczuciami, tak by móc je potem zebrać w jedną wiązkę jak słoneczne promienie skupione przez nieruchome szkło powiększające w palącą wiązkę.

— Będą czekać? — rzuciła w stronę pilota przez oparcie fotela. Kiwnął głową. Jego ciemne włosy, szare oczy, powściągliwa twarz mogłyby równie dobrze pochodzić z każdego z pięciu kontynentów. Ani razu się nie odezwał. Siedzący obok niego Bezsenny ochroniarz, Gunnar Gralnick, sprawdził broń.

Samolot wylądował na zakurzonym i nie oznaczonym lądowisku na pustyni, a Atar widoczny był już tylko na zaróżowionym świtem horyzoncie. Jedyny tu budynek — pozbawiony okien sześcian z pianki budowlanej, dziwnie nieskazitelny i nie zakurzony za swoją osłoną z pola Y — mógłby równie dobrze pochodzić z każdej innej części świata. Powietrze było chłodniejsze, niż zapamiętała Jennifer, w każdym razie jak na miejsce położone tak blisko równika. Ale słońce jeszcze nie wstało, później powietrze zrobi się gorące.

Oczekiwało na nich trzech mężczyzn, wszyscy w powiewnych arabskich szatach. Jennifer dostrzegła, że stroje są z niekonsumowalnych syntetyków. Wszyscy są Odmienieni. Tu, w Afryce, nigdy nic nie wiadomo. Mężczyźni mieli smagłe, spalone słońcem twarze, ale jasne oczy: dwóch zielone, a jeden niebieskie. Ten z niebieskimi miał też rude włosy — ani genomodyfikowane, ani modnie wszczepiane. To Berberowie.

— Witamy w Mauretanii — odezwał się najstarszy z nich do Willa niemal idealną angielszczyzną. Nawet nie spojrzał na Jennifer. Spodziewała się tego. Nie odezwała się. — Jestem Karim. A to Ali i Beshir. Czy miał pan dobrą podróż?

— Dziękuję, niezłą — odparł Will.

— Żadnych komplikacji?

— Nie śledzono nas.

— My ze swej strony też niczego nie wykryliśmy — zapewnił Karim. — Ale lepiej się nie ociągać. Proszę za mną.

Pilot pozostał przy samolocie. Pozostała szóstka wsiadła do sporego helikoptera — Will i Jennifer, z Gunnarem pośrodku, zajęli siedzenia z tyłu. Lecieli nisko, przesuwając się w głąb Sahary, która z każdą minutą coraz bardziej rozświetlała się słońcem. Skały, skąpa roślinność i od czasu do czasu oaza, której zieleń urywała się jak nożem uciął wraz z końcem systemu irygacyjnego. Potem już nie było żadnej roślinności — tylko skały i piach. Wylądowali wreszcie przy niewielkim piankowym budynku, którego półkolista kopuła ochronna niknęła zagrzebana głęboko w piasku.

Arabowie posadzili helikopter wewnątrz kopuły, na twardym podłożu wolnym od miotanego wiatrem piasku. Budynek otwierał się po zeskanowaniu siatkówki, jak zauważyła Jennifer. Ale pewna nielegalna firma niemiecka właśnie wynalazła urządzenie pozwalające wykonać duplikaty siatkówki. Berberowie będą musieli unowocześnić swoje zabezpieczenia.

Winda powiedziała coś krótko po arabsku. Will nie okazał po sobie, że nie rozumie. Jennifer zrozumiała, choć i ona nie dała nic po sobie poznać. Ale naturalnie Berberowie doskonale wiedzą, jakimi językami ona włada, ewentualnie jakie choćby rozumie. Wiedzieli wszystko na temat swoich Bezsennych gości — wszystko, co dało się wyłowić ze wszelkich istniejących banków danych. Ale to zwykle są najmniej istotne informacje. Tego jednak Śpiący nigdy nie byli i nie będą w stanie zrozumieć.

Jennifer stanęła tuż przy nich, ze względu na doskonalenie dyscypliny, i spokojnie skupiała swoją nienawiść w kontrolowany płomień. Dla większej dyscypliny. Winda — „Pokój Allaha niech zawsze będzie z wami” — mogła, ale nie musiała być satyrycznym wybrykiem. Jeśli to satyra, oznacza słabość — satyra wskazuje na to, że ktoś jest w stanie stanąć na zewnątrz swych własnych wysiłków i wyśmiać je. Jeśli to nie satyra, wskazywała na potęgę tradycji.

Mauretania miała mnóstwo tradycji. Dumnych berberyjskich nomadów. Islam. Wyzysk kolonialny. Kryzysy gospodarcze, susze, epidemie, wojny i całą brutalność, z jakiej słynie Afryka, choć może nawet większą. Mauretania była ostatnim krajem, w którym zdelegalizowano niewolnictwo, niecałe dwieście lat temu. Niemniej niewolnictwo dalej kwitło w najlepsze, zasilane przez coraz to nowych wyrzutków i nowych, genetycznych i technologicznych, niewolników. W Mauretanii nie było obecnie żadnego wartego wzmianki rządu, bo to, co istniało, łatwo dało się kupić.

Winda zatrzymała się głęboko pod ziemią. Otwarła się wprost na salę konferencyjną — połyskujące, nanokonstruowane ściany i aromatyczny zapach świeżo parzonej kawy. Wychodziły z niej drzwi, które wiodły najpewniej do laboratorium i kwater mieszkalnych. Na lśniącym stoliku z drewna tekowego, obstawionym dookoła wygodnymi krzesłami, stał srebrny serwis do kawy. Przy ścianach ciągnęły się rzędem dalsze krzesła. Niski stoliczek z boku dźwigał na sobie holoscenę.