Wstała i spojrzała mu prosto w oczy.
— I potrafi pan zainfekować ludzi takim wirusem za pomocą niewykrywalnej iniekcji?
— Tak powiedziałem — odparł Strukow, rozbawiony, bo trzej Arabowie gniewnie zerwali się z miejsc. — Osłona wirusa zawiera szesnaście różnych protein, z których pięć nigdy przedtem nie istniało. Wszystkie zostaną zniszczone przez czyściciela komórek, na długo zanim autorytety naukowe zdążą go wyizolować i wyhodować kulturę.
— Zdaje się, że umawialiśmy się, kto będzie zabierał głos na tym spotkaniu! — odezwał się gniewnie Karim.
— Iniekcja nam nie wystarczy — powiedziała Jennifer do Strukowa.
— Pani wnuczka odmieniła ludzkie ciało, a pani chce odmienić ludzki mózg, nieprawdaż? — rzucił z uśmiechem Strukow.
— Co chcemy zrobić, to już nie pańska sprawa — odparowała Jennifer, a w tym samym momencie Beshir rzucił zapalczywie do Willa:
— Proszę powstrzymać swoją żonę!
— Czy pani zawsze przemawia w pierwszej osobie liczby mnogiej, Madame Sharifi? — zapytał złośliwie Strukow. — Zatem jaki sposób rozprzestrzeniania pani odpowiada? I w jakich terminach?
— Dwa różne sposoby. Jeden — do jak najszybszego wyprodukowania i przetestowania, drugi — do wykorzystania miesiąc później.
— A te dwa sposoby to…?
Opowiedziała mu.
6
JACKSON OBUDZIŁ SIĘ Z SILNYM PRZEŚWIADCZENIEM, że w ciemnościach ktoś chodzi po pokoju.
Sen? Nie. Intruz był jak najbardziej realny. I to nie robot. Po drugiej stronie widział niewyraźną ludzką sylwetkę, kiedy mijała szybko na wpół zaciemnione okna. Theresa? Nie, nie przyszłaby do jego pokoju w nocy, a jeśli nawet, to przecież zapaliłaby światło.
Leżał nieruchomo, markując głęboki oddech snu, i rozważał, jakie w tej sytuacji ma możliwości. Mógłby wezwać ochronę budynku, ale przecież nie zacznie jeszcze działać nawet wersja neurofarmaceutyczna, a intruz już zastrzeli Jacksona na dźwięk jego głosu. Mógłby stoczyć się z łóżka po stronie przeciwnej od okna i próbować wyciągnąć osobiste pole ochronne z dolnej szuflady toaletki. A może to była druga od dołu szuflada? Wyobraził sobie, jak nagi grzebie między skarpetami i bielizną, a intruz w tym czasie uprzejmie czeka. Na pewno. Mógłby wyskoczyć z łóżka i zewrzeć się z przeciwnikiem, licząc, że przez zaskoczenie tamten nie zdąży go zastrzelić.
W ciągu tych kilku sekund, kiedy usiłował powziąć jakąś decyzję, intruz rzucił krótko: „Zapalić światło”, a w pokoju zaraz zrobiło się jasno.
— Witaj, Jackson — powiedziała Cazie.
Była naga, cała unurzana w błocie. Oblepiało jej łonowy puch, rozsmarowało się po pełnych piersiach, odpadało mokrymi grudkami na jego biały dywan. Jackson natychmiast poczuł, że dostaje erekcji. A jakby tak zrobił z siebie idiotę i wezwał ochronę?
— Niech to jasny szlag, Cazie, co ty, do cholery, wyprawiasz?
— Spodoba ci się to, co wyprawiam, Jack. Idziemy na przyjęcie. Wyszłam z niego tylko po to, żeby cię przyprowadzić.
Przysunęła się bliżej łóżka, tak że widział teraz jej zielono upstrzone oczy. Była na jakichś prochach, o wiele mocniejszych niż endorkiss. Zauważyła jego zachmurzone spojrzenie i wyciągnęła ku niemu inhalator.
— Chcesz sztacha?
— Nie!
— No to chodźmy na przyjęcie. — Zerwała koc z łóżka Jacksona. Błoto z rąk wybrudziło niekonsumowalną tkaninę. — O, ty już jesteś gotowy. Zawsze szybko twardniałeś, Jack. I to mi się w tobie podoba. No chodź, idziemy. Czekają na nas.
Szarpnął koc z powrotem do siebie; czuł się jak ostatni idiota.
— Nigdzie nie idę.
— Och tak, idziesz — zamruczała. Puściła sporny koc, rzuciła się na Jacksona i pocałowała gwałtownie i dziko.
Nie mógł nic na to poradzić. Jego ręce same ją otoczyły, a język wystrzelił w jej otwarte usta. Poczuł, że jego ptak za chwilę eksploduje. Cazie roześmiała się, z ustami nadal przyciśniętymi do jego ust, a potem go odepchnęła. Była silniejsza, niż zapamiętał. Niezgrabnie, wciąż roześmiana, stoczyła się z łóżka i ruszyła w stronę drzwi.
— Nie tutaj, Jack. No chodź, chyba nie chcesz stracić przyjęcia.
— Cazie! Czekaj! — Usłyszał, jak biegnie lekko przez mieszkanie, jak każe otworzyć się frontowym drzwiom. Jackson złapał za spodnie i wciągnął je w pośpiechu. Boso i bez koszuli pognał za nią, żywiąc w duchu nadzieję, że nie obudzili Theresy. Cazie zniknęła. Jackson jednym szarpnięciem otworzył frontowe drzwi.
— Życzę miłego wieczoru, doktorze Aranow — odezwały się drzwi. — Czy mam anulować poranne budzenie?
— Tak — odparł Jackson. — Nie. Cazie!
Już była w windzie, drzwi się zamknęły. Kiedy tak stał i patrzył bezradnie, po chwili znowu się otwarły. Stała tam, naga, ubłocona i uśmiechnięta, odejmując od twarzy inhalator.
— No chodź, Jackson, woda jest świetna.
— Czy mam zaczekać, doktorze Aranow? — zapytała winda. — Czy może życzy pan sobie pozostać na tym piętrze?
Jackson wszedł niepewnie do windy. Cazie znów się roześmiała.
— Proszę na szóste piętro.
— Cazie, jesteś naga!
— A ty nie. Ale zaraz temu zaradzimy. Czy to nie szczęśliwy zbieg okoliczności, że przyjęcie jest akurat w twoim bloku? — Wyciągnęła ku niemu rękę, zaczepiła ją za pasek u spodni i przyciągnęła go do siebie. Rozpięła ten jedyny zatrzask, jaki miał czas zapiąć, gdy nagle winda zatrzymała się i otworzyła.
— Szóste piętro, pani Sanders — oznajmiła winda. — Życzę miłego wieczoru.
— Cazie…!
— No chodź, Jack! Jesteśmy spóźnieni. — Pobiegła korytarzem, pryskając błotem na wszystkie strony. Klnąc w żywy kamień, Jackson ruszył w ślad za nią.
Powinien z miejsca wracać do domu.
Wysmarowane błotem pośladki błyskały na zmianę — prawy, lewy, prawy, lewy… Miała jędrny tyłeczek, ale nie tak jędrny, by się nie kołysał, kiedy biegła. Jackson szedł dalej.
Przyjęcie było u Terry’ego Amory. Jackson go trochę znał. Drzwi były otwarte. Cazie poprowadziła go przez minimalistyczny, pseudoazjatycki wystrój holu do jadalni.
— Już jest! Zaczynamy gry!
— I w samą porę — wycedził Terry. — Już mieliśmy zacząć bez was. Cześć, Jackson. Witaj w psychobanku.
Sześcioro nagich ludzi, trzech mężczyzn i trzy kobiety, leżało w niedbałych pozach na poletku żywieniowym wielkości sypialni Jacksona. Wodę wymieszano tam z kupną iłową mieszanką organiczną, a otrzymane w ten sposób błoto było gęste, żyzne i delikatnie naperfumowane. Program ścienny mienił się kolorami ziemi — szarościami, sjenami i ochrami — w tworzących się i znów niknących malowidłach jaskiniowych. Z sufitu zwieszały się stalaktyty — najpewniej hologramy. Dwie z kobiet rozciągnęły się niedbale na jednym z mężczyzn, którym okazał się Landau Carson, dziś w nocy bez swoich pszczół. Tylko Landaua i Terry’ego Jackson już kiedyś widział.
Kobieta, która nie leżała na Carsonie — smukła rudowłosa z jasnoniebieskimi oczyma, odezwała się do Jacksona:
— No, kochanie, ściągaj portki. Nie wyglądają zbyt smacznie. Jackson już prawie zdecydował, że wychodzi. Ale zobaczył Cazie, która znów pociągnęła z inhalatora trochę tego, co właśnie rozwalało jej mózg. Mała idiotka. Czy ona w ogóle wie, co jest w tym inhalatorze? Czy nie wie, że niektóre uliczne dragi mogą trwale uszkodzić mózg, że na stałe zmieniają połączenia nerwowe, zanim czyściciel komórek zdąży się z nimi rozprawić?