— Doktorze Aranow, dziękuję, że pan oddzwonił! Ja… my… rozpaczliwie potrzebujemy pańskiej pomocy. Czy mógłby pan…
— Czy z dzieckiem wszystko w porządku?
— Dziecko ma się dobrze. Widzi pan? — Poszerzyła zasięg ekranu i Jackson zobaczył, że karmi je właśnie piersią.
— W takim razie, dlaczego mówiłaś, że ten „projekt” dotyczy zdrowia dziecka?
— Bo dotyczy. Nie wiem, kogo jeszcze mogłabym prosić. To naprawdę bardzo ważny projekt!
Jackson odniósł wrażenie, że powinien natychmiast odłożyć słuchawkę. Amatorzy. Mieszanie się w ich sprawy było zawsze grubym błędem. Miłosiernie zaspokoić ich najbardziej podstawowe potrzeby — to i owszem. Woły tak właśnie próbowały robić — nie Wołów to wina, że Amatorzy odrzucili taką umowę społeczną — towary za głosy — dzięki której mogli zaspokajać swe potrzeby. A poza tym Amatorzy zawsze są trudni w kontaktach. Niewykształceni, pełni roszczeń, niewdzięczni, niebezpieczni. A widok pełnej piersi Lizzie w ustach jej dziecka przyprawiał go o jakiś szczególny niepokój. Pomyślał o Cazie śpiącej w jego łóżku.
— Czy słyszał pan kiedyś o kobiecie nazwiskiem Ellie Sandra Lester? — zapytała Lizzie.
Jackson wstrzymał oddech.
— Tak — odpowiedział — mów dalej.
INTERLUDIUM
DATA TRANSMISJI: 28 grudnia, 2120
DO: Bazy księżycowej Selene
PRZEZ: Stację naziemną Boston, satelitę GEO 1453-L (USA), stacja naziemna w Luna City
TYP PRZESŁANIA: Nie szyfrowane
KLASA PRZESŁANIA: Klasa B, transmisja opłacona ze środków prywatnych
POCHODZENIE: GeneModern, Inc., Boston, Massachusetts TREŚĆ PRZESŁANIA:
Pani Sharifi,
Jak już wspominaliśmy w naszych poprzednich dwóch transmisjach, GeneModern jest zainteresowana nawiązaniem współpracy handlowej z bazą Selene w celu kontynuowania produkcji opatentowanego przez Was środka zwanego Czyścicielem Komórek TM. Jesteśmy przekonani, że naszym urządzeniom laboratoryjnym, jednym z najlepszych na świecie, udało się powtórzyć niektóre z nie opatentowanych aspektów dokonanego przez Was przełomu w biologii wewnątrzkomórkowej (zob. załączone dokumenty). Reszta zaś jest nie tylko prawnie zastrzeżoną własnością, ale — bądźmy szczerzy — pozostaje na razie poza naszymi możliwościami. Jednakże nasz ewentualny wkład we współpracę z bazą Selene to nie mające sobie równych możliwości wytwórcze, znakomita dystrybucja na skalę międzynarodową i wysoki procent inwestycyjny. W związku z Waszą przeprowadzką do Selene dwa pierwsze aspekty mogą okazać się bardziej niezbędnie niż kiedyś, a ostatni pozwoli Wam uniknąć finansowych nakładów, z jakimi musiało się wiązać Wasze poprzednie przedsięwzięcie. Co więcej, nasz system zabezpieczania danych, zaprojektowany przez Kevina Bakera, należy do najdoskonalszych na świecie (zob. załączone dokumenty).
Wierzymy, że możliwości ROI w partnerstwie między GeneModern a Selene są bezprecedensowe. Dlatego więc GeneModern uprasza o jak najrychlejszą odpowiedź.
Ze szczerym oddaniem,
Gordon Keller Browne, Prezes GeneModern, Inc.
POTWIERDZENIE: Nie otrzymano
7
— DLACZEGO NIE POPROSIŁAŚ MNIE? — PYTAŁA VICKI. — Mogłabym ci pomóc równie dobrze jak Jackson Aranow!
— Jest Wołem — odparła Lizzie. Nie znosiła, kiedy Vicki była na nią wściekła. Vicki miała być jej faworytem. Takie było jej zadanie.
— Lizzie, ja też jestem Wołem — przypomniała jej.
— Ale ty nie mieszkasz z Wołami, no nie? Już nikogo tam nie znasz. A doktor Aranow zna inne Woły. — Lizzie usłyszała, jak w jej słowach zaczyna pobrzmiewać mowa Amatorów, jak zawsze kiedy była czymś podniecona lub przygnębiona. Przetoczyła się na plecy i skrzyżowała ręce na piersiach.
Obie kobiety leżały pod kopułą żywieniową, przyjmując późne śniadanie. Były zupełnie same, z wyjątkiem Dirka, który spał obok nich na ciepłym, suchym gruncie. Metr dwadzieścia nad ich głowami specjalny plastik tak skupiał słabe promienie listopadowego słońca, że wcale nie trzeba było włączać stożków Y, przysłanych przez Aranowa z TenTechu. Słońce wtapiało się w skórę Lizzie; zdawało jej się, że czuje, jak jej ciało absorbuje składniki odżywcze z gleby, a energię z powietrza. Miała do Vicki żal, że nie pozwala jej cieszyć się w spokoju tym zwykle cudownym uczuciem.
— Pomyślałam, że doktor Aranow mógłby znać Harolda Winthropa Waylanda i Ellie Lester — wyjaśniła. — I rzeczywiście znał.
Vicki odsunęła włosy z twarzy i zmarszczyła brwi.
— No, dobra — co Jackson powiedział ci o Waylandzie? Jakie przekazał ci informacje, których ja sama nie mogłabym zdobyć równie sprawnie?
— Że nadzorca okręgowy Wayland nie żyje i w takim…
— Już o tym wiedzieliśmy!
— A osobą, która powinna powiadomić o tym władze, jest jego prawnuczka. Ellie Lester.
— Prawnuczka? Ile lat miał ten nadzorca okręgowy?
— Nie wiem. Ale ona jest jego najbliższą krewną i powinna była powiadomić władze stanowe, żeby mogli zorganizować wybory i zapełnić wakat. A ona nie zawiadomiła.
— No jasne, że nie zawiadomiła — odparła Vicki. — Po co sobie zawracać głowę, skoro nikt już nie głosuje, bo wszyscy Amatorzy krążą po kraju jak banda nomadów? Nomadzi nie mają stałego zameldowania. Ani okręgowych magazynów. Stanowisko nadzorcy okręgowego miało umożliwić start do kariery politycznej. Samo w sobie nie zapewniało między Wołami żadnej władzy.
— Niemniej powinna była zgłosić w stolicy stanu, że trzeba zwołać nadzwyczajne wybory — powtórzyła uparcie Lizzie.
Vicki uśmiechnęła się pod nosem.
— Nieustannie zdumiewa mnie, że jedne zasady uznajesz za godne przestrzegania, a inne łamiesz bez najmniejszych skrupułów. Żadnych chochlików nie ma w twoim niestałym umyśle?
— Co?
— Nieważne. Chociaż… To rzeczywiście dziwne, że system nie był zaprogramowany tak, by automatycznie powiadamiać władze o śmierci oficjalnie wybranych urzędników. Ale z drugiej strony może i powiadomił Harrisburg. Co jeszcze Jackson Aranow powiedział ci o Ellie Lester?
— Niezbyt wiele — odparła Lizzie. — Ale mówił o niej… tak jakoś dziwnie.
— Jak to dziwnie?
— Nie wiem. Powiedział też, że nam pomoże.
— Wcale go nie potrzebujemy.
— W każdym razie on tu przyjedzie. Dziś po południu.
— A czy weźmie ze sobą dla obrony tę drapieżną i dziką Cazie Sanders?
— Nie wiem.
— Myślę — rzuciła zjadliwie Vicki — że skoro poczułaś taką przemożną potrzebę znalezienia sobie kolejnego faworyta wśród Wołów, mogłaś wybrać kogoś sensowniejszego niż Jackson Aranow.
Lizzie nie odpowiedziała. Tuliła do siebie Dirka w nadziei, że się obudzi i zechce ssać. Dirk jej nie krytykuje. Był źródłem jej nieustannego zachwytu — spokojne i pogodne dziecko, które już zaczynało się uśmiechać. Mama mówiła, że to gazy, ale to nieprawda — dzisiaj już nikt nie miewa gazów. To po prostu mama musi zepsuć Lizzie każdą przyjemność, tak samo jak teraz Vicki. Ona, Lizzie, nigdy tak nie będzie robić Dirkowi.
Nigdy nie powie mu, że nie ma racji, nigdy nie będzie się go czepiać, nigdy nie przybierze tego ostrego tonu, którym dorosły smaga dziecko i niszczy wszystkie jego plany. Lizzie ma zamiar być idealną matką. Nie popełni ani jednego błędu, wychowując swego bezcennego synka. Kiedy Dirk ssał i jego ciemnoniebieskie oczka wpatrywały się bezustannie w jej twarz, a w ramionach czuła jego solidne, krzepkie ciałko, miała ochotę umrzeć ze szczęścia. Owijała go w niekonsumowalne szmatki, żeby nie zachodziło samoodżywianie i nie skrócił się okres karmienia piersią. Ona nigdy nie zawiedzie swojego Dirka. I sprawi, że świat stanie się dla niego bezpieczniejszy — bez względu na to, ile Vicki będzie z niej szydzić.