— O wilku mowa. Oto nadlatuje helikopter.
Doktor Aranow wylądował za budynkiem, niedaleko poletka żywieniowego. Lizzie i Vicki wciągnęły na siebie kombinezony, niekonsumowalne, stare i podniszczone, ale nadal ciepłe i w jaskrawych kolorach. Kombinezony nie płowieją. Ten Lizzie był żółty, Vicki — turkusowy. Vicki uśmiechała się, kiedy wkładała koszulę, uśmiechem, który wydał się Lizzie pełen wyższości. Czasem Lizzie zdawało się, że już nie potrafi lubić Vicki tak jak w dzieciństwie.
— Witaj, Lizzie. Witam, pani Turner — rzucił im doktor Aranow od wejścia do namiotu.
— O, nasz dobry doktor — odpowiedziała Vicki, nadal uśmiechnięta. Doktor Aranow spłonął rumieńcem. Lizzie poczuła, że coś jej umknęło. Od razu przeszła do sedna.
— Doktorze Aranow, potrzebujemy pańskiej pomocy. Mamy już plan, ale potrzebujemy pana, by móc go zrealizować.
— Tak właśnie mówiłaś przez telefon. Jak się miewa dziecko?
— Och, mały jest cudowny. — Lizzie znów usłyszała zmianę w swoim głosie, ale dostrzegła też, jak oba Woły patrzą na nią z rozczuleniem. Zaraz pomyślała cieplej o Vicki. — Ssie jak pompa próżniowa.
— To dobrze — odpowiedział doktor Aranow. — Chciałbym go trochę pooglądać.
— A po co? — parsknęła Vicki. — W poszukiwaniu infekcji? Rumienia pieluszkowego? Naczyniaków?
— Wciąż jeszcze spotyka się nieprawidłowości w budowie i funkcjonowaniu gruczołów — odparł sztywno Aranow. — Wprawdzie czyściciel komórek je eliminuje, ale nie potrafi stworzyć tego, czego od początku nie ma.
— Ale Dirk nie ma żadnych wad! — oburzyła się Lizzie.
— Oczywiście, jestem pewien, że nie ma — uspokoił ją doktor Aranow. — To tylko rutynowe badanie. Ale najpierw powiedz, co to za plan, do którego potrzebujesz mojej pomocy?
— To… nie, chodźmy porozmawiać gdzieś indziej — odparła Lizzie. W tej chwili zmierzał już w ich kierunku nieduży tłumek — Tasha, Kim, George Renfrew i stary pan Plocynski, a Scott i Shockey oglądali uważnie helikopter. Jak do tej pory Lizzie nie omawiała swych planów z nikim oprócz Vicki. Co będzie, jeśli na dworze pojawi się jej matka? Lizzie nie miała ochoty odpowiadać teraz na pytania Annie.
— A gdzie indziej? — zapytała Vicki, nadal z tym swoim uśmiechem na twarzy.
— Wsiądźmy do helikoptera i odlećmy — podpowiedział Aranow.
— Nerwy, Jackson? — rzuciła ironicznie Vicki. — Nie jesteśmy luddystami wiesz? To, co widzisz na twarzy Shockeya, to nie święty gniew, to zawiść.
— Tak, helikopter, tak — powiedziała szybko Lizzie. Czy ktoś się sprzeciwi, kiedy będzie wsiadać do niego z doktorem Aranowem?
Nie sprzeciwiali się. A i helikopter był większy niż ostatnim razem — ten mógł pomieścić wygodnie czworo ludzi. Lizzie z dzieckiem wspięła się na przednie siedzenie, Vicki usiadła z tyłu. W całkowitym milczeniu doktor Aranow poderwał maszynę w górę, podleciał jakieś półtora kilometra w kierunku rzeki — tak szybko! — i posadził ją nad brzegiem, wśród zwiędłej trawy i grubych badyli przekwitłych astrów. Na przeciwnym brzegu śmignął sparszywiały królik. Lizzie wolałaby, żeby wylądowali w jakimś innym miejscu, ale bała się powiedzieć. A ten strach sprawił, że była na siebie zła i usłyszała, jak z jej ust wypływają słowa za głośne, zbyt władcze i zbyt amatorskie.
— Nadzorca okręgowy Wayland nie żyje. Dzwoniliśmy do jego biura i prosiliśmy, żeby otworzył dla nas magazyn, bo tu zostajemy, w tym jednym miejscu przez całą zimę. Program odpowiedział, że nie ma nas w rejestrze uprawnionych do głosowania w okręgu Willoughby, a bez tego nie możemy dostać chipów magazynowych. No to powiedzieliśmy, że się zarejestrujemy. Wtedy program powiedział, że w okręgu Willoughby wymaga się co najmniej trzymiesięcznego stałego pobytu. Więc się zgłosiliśmy i poczekaliśmy trzy miesiące. To było do wczoraj. Potem zadzwoniliśmy jeszcze raz, a program powiedział, za nadzorca Wayland jest chwilowo nieosiągalny.
— Skoro nie żyje, to jest permanentnie nieosiągalny — wtrąciła Vicki z tylnego siedzenia. Lizzie nie zwróciła na nią uwagi.
— Więc poszperałam trochę, żeby się dowiedzieć, gdzie ten nadzorca w ogóle jest. Nie było go nigdzie. W końca sprawdziłam księgi zgonów. Zmarł miesiąc temu. A pan podpisał świadectwo zgonu.
— Tak — potwierdził doktor Aranow. Jego twarz nie wyrażała absolutnie nic.
— Więc potem poszperałam trochę, żeby się dowiedzieć, czemu Harrisburg nie urządza dodatkowych wyborów, tak jak to powinni zrobić, kiedy umiera oficjalnie wybrany urzędnik służby publicznej. I okazało się, że władze stanowe w ogóle nie wiedzą, że nadzorca okręgowy nie żyje.
— Sprawdziłem to zaraz po twoim telefonie — odezwał się doktor Aranow. — Każdy utrzymuje, że to zakłócenie w funkcjonowaniu systemu.
— No tak, naturalnie — znów wtrąciła się Vicki. — Pozwól, że zgadnę, Jackson. W czasie nie wyjaśnionej nieobecności Waylanda nie miał kto autoryzować działań służb publicznych okręgu, więc nikogo to nic nie kosztowało. Prawnuczka Waylanda trzyma w garści jego całą, nie taką znów nieznaczną fortunę, a to ciekawy zbieg okoliczności, bo awaria, która wprowadziła zamieszanie w łączności z Harrisburgiem, wzięła się właśnie z jej domowego systemu.
Doktor Aranow obrócił się w fotelu, żeby popatrzeć na Vicki.
— Zna pani Ellie Lester?
— Nie. Ale dobrze znam Woły.
— Z punktu widzenia tego, kto odszedł? Tak jak Lord Jim znał marynarkę handlową?
— Raczej tak jak Horacy znał rzymskie legiony.
O czym oni w ogóle mówią? Lizzie przestała kontrolować rozmowę. Powiedziała zatem głośno:
— Więc powiedziałam w Harrisburgu, że powinni zorganizować dodatkowe wybory, a oni odrzekli, że mają taki zamiar. Pierwszego kwietnia. Są dwaj kandydaci i obaj nadali swoje przedwyborcze przemówienia na kanale 63. Ale…
— Obie przemowy — przerwała jej Vicki — zawierają, naturalnie, te same stare, wymęczone obietnice, te same przysięgi bez znaczenia i zapewnienia o stałych i rzetelnych usługach. A do pozaenklawowych wyborów w okręgu Willoughby jest zarejestrowanych dokładnie dwustu sześćdziesięciu uprawnionych do głosowania. Nasze plemię plus jeszcze kilka w enklawach górskich, siedzą w nich te Woły, które na stałe wyjechały z Manhattanu do swoich letnich domków jeszcze w czasie Wojen o Przemianę. W ucieczce przed rewolucją. Robotnicy łączcie się, bo nie macie do stracenia nic prócz swoich magazynów.
— A więc my… — próbowała dokończyć Lizzie.
— Pomysł jest po części taki — nie dała jej dojść do słowa Vicki — że ty, ze swą nienaganną wołowską wiarygodnością, możesz pomóc nam odkryć wewnętrzną politykę obu tych kandydatów. Ażeby umożliwić…
— Ja mam mówić! — przerwała jej Lizzie tak głośno, że Dirk rozbudził się i zamrugał oczyma. — Vicki… ja mam mówić. To mój pomysł. Mój.
— Przepraszam, dziecinko — odrzekła Vicki, kładąc jej dłoń na ramieniu, ale to jeszcze bardziej wytrąciło Lizzie z równowagi.
— Nie jestem dziecinką. Już ci mówiłam!
A wtedy Vicki i doktor Aranow wymienili się spojrzeniami, z których widać było jasno, jak ich rozbawiła, więc tak się wściekła, że już nie dbała wcale o to, że wreszcie w czymś się ze sobą zgodzili. Nie obeszło jej nawet, że to dobrze dla jej planu. Oboje myślą, że wciąż jest małym dzieckiem. I oboje się cholernie szybko przekonają, że tak nie jest. W końcu ona jest Lizzie Francy, najlepszym szperaczem komputerowym w tym kraju, jest matką i ma zamiar sprawić, że jej dziecku będzie się żyło lepiej na tym świecie. Zrobi to sama, jeśli będzie trzeba. A wtedy dopiero zobaczą. Bo jej plan na pewno się uda i tym razem nie przeszkodzą jej nawet wołowskie prawa. Odezwała się więc lodowatym tonem: