— Udowodniłam, co było do udowodnienia — powiedziała Vicki do Aranowa.
Lizzie przesunęła trochę Dirka i pochyliła się w stronę doktora.
— Potrzebujemy pana jeszcze w drugiej sprawie.
— W jakiej?
Nie potrafiła nic wyczytać z jego twarzy — prawie wcale się nie zmieniała. Lizzie zaczerpnęła głęboko powietrza.
— Potrzebujemy pańskiego helikoptera.
— Mojego helikoptera?!
— Chcemy tylko pożyczyć. Musimy poszukać innych Amatorów, a nie możemy łączyć się przez sieć, bo ktoś mógłby nas podsłuchać. Musimy działać w tajemnicy, obejrzeć cały okręg z powietrza, żeby wypatrzyć wszystkie plemiona w górach i dolinach i żeby je odwiedzić. Vicki umie go pilotować. Wie, jak to się robi. Proszę. Tylko na parę tygodni. A kiedy wybiorą Billy’ego, użyjemy pieniędzy z podatków, żeby zdobyć strzykawki Przemiany i stożki Y. To właśnie będzie dla dzieci.
Doktor Aranow siedział w milczeniu. Na dworze zerwał się wiatr i zmarszczył powierzchnię rzeki. Na szarej skale przysiadła kracząca wrona. W końcu Aranow odezwał się łagodnie:
— Lizzie… Nie dostaniesz strzykawek z magazynów. Te trochę, co nam jeszcze zostało, nie jest na sprzedaż, za żadne pieniądze. Każda wołowska organizacja w tym kraju próbowała dotrzeć do Mirandy Sharifi w Selene, żeby ją błagać o więcej… Nie wiedziałaś o tym? Selene nie odpowiada. Wybranie Billy’ego Washingtona na nadzorcę okręgowego nic tu nie zmieni.
— W takim razie dostaniemy dla naszych dzieci te dawne jednostki medyczne — oświadczyła Lizzie. Mocniej przytuliła Dirka. A jakby tak nie był zmieniony, a gdyby przez cały czas musiała się martwić o infekcje, złą pogodę, pasożyty… Po raz pierwszy Lizzie odczuła, czym musiało być macierzyństwo dla jej matki. Mój Boże, przecież Annie co chwilę musiała się martwić, czy Lizzie coś się nie przytrafiło! Jak rodzice mogli tak żyć? Lizzie aż się wzdrygnęła ze zgrozy.
— Nie myślę… — zaczął doktor Aranow.
— Ależ myślisz — przerwała mu Vicki, a jej głos znów lekko się zmienił, przybrał taki ton, jakiego Lizzie nie słyszała już od lat. Vicki mówiła teraz do doktora tak, jak kiedyś zwykła mówić do niej, kiedy Lizzie była mała i chora. — Tak naprawdę, to ty chyba za dużo myślisz, Jackson. Ale tym razem nie myśl. Po prostu działaj. Zaraz poczujesz się lepiej, kiedy zrobisz dla Amatorów tę jedną, jedyną rzecz. Bez zamartwiania się przy tym na śmierć. I tak mało cię to będzie kosztować.
— Proszę mnie nie terroryzować, pani Turner.
— Nie terroryzuję. Próbuję tylko przedstawić naszą sprawę — sprawę Lizzie — we wszystkich jej aspektach. Teraz i ty jesteś takim aspektem. Nie prosiłeś się o to, ale tak właśnie się stało. Jeśli powiesz „nie”, będzie to takie samo oświadczenie, jak kiedy powiesz „tak”. Nie można zwlekać z decyzją. Wybór należy do ciebie. A ja próbuję tylko to wszystko jasno przedstawić.
Vicki i Aranow patrzyli na siebie w milczeniu. Lizzie zaczęła się zastanawiać, czy Vicki ma zamiar wspomnieć tę panią Aranow, czy jak ją tam zwał — tę, o której Vicki mówiła, że jest jego eksżoną. Ona nadal uważa go za swoją własność, mówiła Vicki. Lizzie nie bardzo rozumiała, na czym to ma polegać — można należeć do własnej rodziny, może i do własnego plemienia, ale przecież nie do kogoś, kto z własnej woli je opuścił. No przecież to tak, jakby powiedzieć, że Harvey może decydować za Lizzie tylko dlatego, że jest ojcem Dirka! Świat taki nie jest. Z drugiej strony, jeśli wzmianka o pani Aranow pomoże doktorowi podjąć decyzję korzystną dla nich… Ale może lepiej będzie, jak Lizzie zostawi to Vicki. W końcu to Vicki jest tu Wołem. Choć nikomu w całym plemieniu nie śniłoby się jej tego wypominać.
Vicki odezwała się teraz zupełnie innym tonem:
— Czy nigdy nie zapragnąłeś, Jack, żeby walka klas potoczyła się jakoś inaczej? Żeby obie strony nie musiały płacić aż tak wysokiej ceny?
Dla Lizzie te słowa nie miały żadnego sensu. Jaką to znów cenę płacą Woły? Woły były urzędnikami służby publicznej, zarządzały wszystkim tak, żeby Amatorzy mogli cieszyć się życiem — a przynajmniej kiedyś tak robiły. Teraz mają pewnie o wiele mniej pracy. Czy im się to nie podoba? Jaką cenę musieli płacić, skoro nie zapełniają już magazynów, nie dostarczają jednostek medycznych i linii żywieniowych? Vicki plecie bez sensu.
Ale doktor Aranow zapatrzył się teraz przed siebie, za okno helikoptera. Lizzie odnosiła jednak wrażenie, że wcale nie widzi rzeki ani łąk, ani zimnego lasu. Widział teraz jakieś inne miejsce, jakichś innych ludzi, nie ją ani Vicki. Kogo?
— W porządku — powiedział w końcu. — Pod jednym warunkiem. To nie będzie ten helikopter. Nie chcę, żeby ktoś go zauważył, wyśledził i żeby mi potem zatkały system wściekłe przekazy od ludzi, którzy kiedyś byli moimi przyjaciółmi. Zaopatrzę was w helikopter wynajęty na jakąś nie istniejącą firmę z innego stanu.
— Och, dziękuję, doktorze! — zawołała Lizzie. Pochyliła się i pocałowała Aranowa w policzek. Przy tym ruchu jej pierś przycisnęła się na chwilę do twarzy Dirka, a dziecko sennie zaczęło ssać. Kiedy odkryło pod wargami materiał, zakwiliło i skrzywiło się. Lizzie rozpięła koszulę i podała mu pierś.
Udało jej się. Wydębiła helikopter od doktora tak, jak wyszperała dane z banków sieciowych.
— I dowie się pan czegoś o tych innych kandydatach? Proszę! — dodała jeszcze.
— Czemu nie — odparł, ale nie tak uszczęśliwionym tonem, na jaki liczyła Lizzie.
— Rozchmurz się, Jackson — dodała Vicki. — Zaangażowanie boli tylko za pierwszym razem.
— Z pani to zupełny pastoralny filozof, wie pani? Czy w ramach naszej umowy może pani przestać udzielać mi lekcji?
— Ależ ty to lubisz. Wystarczy spojrzeć na Cazie.
— Vicki! — rzuciła z naciskiem Lizzie. Ale doktor tylko się uśmiechnął. Nie był to szczególnie miły uśmiech, ale jednak uśmiech. Wcale się nie wściekł na Vicki za tę paskudną uwagę. Dlaczego? Lizzie nigdy nie zrozumie Wołów.
Ale wcale nie musi. Obiecał, że zrobi, o co prosiła. Lizzie wygrała.
Teraz musi tylko przekonać Billy’ego. Ale to będzie łatwe — Billy przez całe życie nigdy niczego jej nie odmówił.
— Nie — powiedział Billy.
— Nie? Nie?!
— Nie. Nie ma mowy.
— Ale… ale to dla Dirka!
Billy nie odpowiedział. On i Lizzie siedzieli na zwalonym pniu w lesie, z rozpiętymi kurtkami, bo listopadowe popołudnie niespodziewanie zrobiło się bardzo ciepłe. Billy kochał las. Przed Przemianą był jedynym we Wschodnim Oleancie człowiekiem, który samotnie chadzał do lasu, żeby pobyć trochę wśród drzew. Teraz robiło tak więcej ludzi, ale Billy nadal był tym jedynym, który zimą znikał w lesie na całe dnie. W każdym razie na tyle dni, na ile pozwalała mu Annie. A za każdym razem, kiedy Annie zaczynała zrzędzić i narzekać na jego nieobecność — dokładnie w tej samej chwili, jak zawsze zdawało się Lizzie — Billy wracał do domu. Wchodził do obozu tym swoim mocnym krokiem, który odzyskał po Przemianie, a nie powłóczącym krokiem staruszka. Do spodni przywierały mu zeschłe liście, we włosach miał drobniutkie gałązki, a Annie piszczała, kiedy ją przytulał, bo przecież nie golił się już od tak dawna. Ale oddawała mu uścisk, mocno i czule, a potem znów wracała do zrzędzenia i narzekania.
Lizzie wiedziała, że Billy będzie w lesie, że sprawdza swoje wnyki, więc poszła jego śladami. Kiedy chciał się schować, nikt nie zdołałby go wytropić, ale tym razem mu nie zależało. Lizzie zostawiła Dirka z Annie. Teraz żałowała, że nie wzięła dziecka ze sobą. Może Dirk zmiękczyłby starego uparciucha.