Billy był już za stary. W tym cały kłopot. Nawet jeśli starzy ludzie byli po Przemianie zdrowi i silni, nadal myśleli po staremu. Lizzie uspokoiła się, żeby próbować przemówić mu do rozumu.
— Dlaczego nie chcesz kandydować na nadzorcę okręgowego? Czy nie rozumiesz, że to nam pomoże zdobyć wszystko, czego potrzebujemy — więcej robotów, jednostki medyczne dla nowych dzieci, lepsze buty? Nie rozumiesz tego?
— Rozumiem.
— No to dlaczego nie chcesz kandydować w wyborach? To się uda, Billy!
— Nie uda się, jeśli ja będę kandydował.
Lizzie zagapiła się na niego w zdumieniu. Mężczyzna oderwał gałązkę zeschłego klonu i zaczął dłubać nią w ziemi.
— Lizzie, widzisz tę ziemię? O tej porze, w listopadzie, powinna już być zamarznięta.
— A co to ma wspólnego z…
— Poczekaj. Ziemia nie jest zamarznięta dlatego, że mieliśmy wyjątkowo ciepłą jesień. Nikt nie mógł tego przewidzieć. Po prostu tak się zdarzyło. Ale my nie wiedzieliśmy, że tak się zdarzy i przygotowaliśmy się na ciężką zimę. Zwędziliśmy tyle koców i kombinezonów, ile się dało, uszczelniliśmy nasz dom, no i mamy te stożki, które ty i Vicki wydostałyście od TenTechu.
Lizzie czekała cierpliwie. Nie było sensu popędzać Billy’ego. Zawsze w końcu robił to, czego od niego chciała, ale czasem zabierało mu to sporo czasu.
— Przygotowaliśmy się na ciężkie czasy, bo wiedzieliśmy, że nadejdą, chociaż w końcu nie nadeszły. Inaczej bylibyśmy głupcami. Zgadza się, kochanie?
— Zgadza się — odparła Lizzie.
Billy dalej grzebał patykiem w ziemi.
— Jeśli ty i Vicki macie zamiar zrobić te wołowskie wybory, musicie przewidzieć nadchodzące wydarzenia i dobrze się do nich przygotować. Woły nie są głupie i nie grają fair jak pogoda. Tam gdzie chodzi o Amatorów, Woły zawsze będą zimne.
„Ale nie Vicki ani doktor Aranow” — chciała powiedzieć Lizzie, ale mu nie przerwała.
— Kiedy ja będę kandydował na nadzorcę okręgowego, przegramy. Nikt na mnie nie będzie głosował. Nie tylko Woły, ale i Amatorzy z innych plemion. Tak samo jak nie będą głosować na ciebie albo Annie. To my byliśmy pierwszymi Odmienionymi. To my wytropiliśmy Mirandę Sharifi w jej podziemnym laboratorium i zażądaliśmy, żeby nam pomogła, kiedy byłaś chora. To my widzieliśmy Mirandę na własne oczy i z nią rozmawialiśmy.
— Ale to wszystko jest przecież dobre!
— Tak. Ale jest też inne. Różni nas od reszty. A większość ludzi nie lubi innych. Budzą niepokój. Nie słuchasz kanałów z rozmowami w okręgu?
Lizzie nie słuchała. Miała za dużo ważniejszych, bardziej interesujących banków danych do zbadania, żeby wysłuchiwać tych nie kończących się plemiennych plotek, pogłosek i drobnych planików na lokalnych łączach. „Ktoś mi mówił, że jego koleś słyszał na wołowskim kanale w Nowym Jorku, że w Baltimore jacyś ludzie wyremontowali tor skuterowy i działa…” „No to jak jesteś z Glenn’s Falls, musisz znać moją cioteczną kuzynkę Pamelę Cantrell, ma metr sześćdziesiąt pięć i…” „Mamy tu poletko żywieniowe, jest takie duże, że…”
— Ludzie gadają — mówił dalej Billy. — Ale nawet po Przemianie nie mają zaufania do pomysłów i planów, które są inne niż to, do czego się przyzwyczaili. Może właśnie przez Przemianę. Tyle już mieliśmy nowego… A ty tu sobie przychodzisz z zupełnie nowym pomysłem, może i niebezpiecznym, jeśli Woły się na ciebie wściekną. A jak w dodatku na urzędnika służb publicznych będzie kandydować ktoś, kto się różni od reszty — ludzie zrobią się niespokojni. Nie będą na mnie głosować.
— Ale…
— A poza tym — mówił dalej łagodnym tonem — jesteśmy rodziną, przez którą ci z ANGS aresztowali Mirandę Sharifi, nawet jeśli to nie nasza wina i nawet jeśli ją potem wypuścili. Mirandę Sharifi! Nie, Lizzie, kochanie, nikt na mnie nie zagłosuje w wołowskich wyborach. Ani na Annie, ani na Vicki, ani na ciebie. Nikt.
— No to na kogo?! — wykrzyknęła Lizzie. — Na kogo będą chcieli głosować?
— Na kogoś, kto jest już trochę znany — Billy wstał. — Może na kogoś, kto był kiedyś burmistrzem. Kiedyś Amatorzy byli burmistrzami, a to jakby część władz.
To prawda. Lizzie rozważała to sobie przez chwilę. Burmistrzami w amatorskich miasteczkach — kiedy jeszcze były jakieś amatorskie miasteczka — zawsze byli Amatorzy, którzy umieli mówić po wołowsku. To oni zawsze załatwiali sprawy przez terminal, kiedy jeszcze każde miasteczko miało własny terminal, jeszcze przed Wojnami o Przemianę. Z burmistrza wszyscy trochę się podśmiewali i dokuczali mu, że musi pracować jak Wół, kiedy wszyscy inni korzystają z życia, mimo że nawet wtedy burmistrze nie musieli pracować tak ciężko, jak teraz pracują wszyscy. Przez tę pracę burmistrza każdy uważał za matołka; prawdziwy Amator-arysto nikomu nie służy — on jest obsługiwany. Przez Wołów. Albo tak przynajmniej uważali wtedy wszyscy, których znała Lizzie.
Ale burmistrz to dobrze znana postać, która negocjuje z Wołami. Która zgłasza awarie, przedstawia żądania elektoratu nowo wybranym urzędnikom, wzywa policję, straż leśną albo technicznych, kiedy są potrzebni. Może Billy ma rację. Może Amatorzy z okręgu Willoughby prędzej zagłosują na kogoś, kto był kiedyś burmistrzem. Ale czy jakiś burmistrz zgodzi się wystartować w wyborach?
— Znasz jakichś burmistrzów, Billy? W naszym plemieniu nie ma żadnego.
Billy uśmiechnął się do Lizzie, która dalej siedziała na zwalonym pniu.
— Właśnie, że jest. Nie wiesz? Tak to się właśnie kończy, kiedy ktoś przez cały czas szpera w tych swoich cudacznych bazach danych, zamiast pogadać trochę z ludźmi.
Lizzie rozgrzał od środka malutki płomyczek. Billy był dumny z jej szperaczych umiejętności. Billy zawsze był z niej dumny, nawet kiedy była jeszcze małą dziewczynką, składającą do kupy zepsute roboty, próbującą na chybił trafił czegoś się nauczyć.
— Kto jest burmistrzem, Billy?
— Kto był burmistrzem.
— No dobra — kto był burmistrzem?
— Shockey — odpowiedział Billy, a Lizzie poczuła, jak jej usta układają się w „O”. Billy uśmiechnął się. — Czy to nie zaskakujące, jacy ludzie pojawiają się w pewnych miejscach? Tego właśnie nauczyła mnie Przemiana, kochanie. Nigdy niczego nie możemy wiedzieć na pewno. Niczego.
— To wcale mnie nie zaskakuje — oznajmiła Vicki. — Masz, weź Dirka, jest głodny.
Lizzie odebrała dziecko. Już samo wzięcie go w ramiona sprawiło, że przebiegła ją znajoma fala ciepła. Przysiadła oparta o piankową ścianę swojego pokoiku i rozpięła górę jaskrawożółtego kombinezonu. Głodne usteczka Dirka przylgnęły do brodawki Lizzie jak kierujący się na ciepło pocisk. Przez ciało Lizzie — od brodawki przez brzuch aż po samo krocze — przeleciał dreszcz, pół macierzyński, pół erotyczny. Lizzie wciąż jeszcze trochę się tego wstydziła — to chyba nie jest w porządku podniecać się przy własnym dziecku! Ale działo się tak za każdym razem, więc w końcu postanowiła, że nikomu o tym nie będzie mówić. Tylko coraz bardziej irytowała ją Vicki, która siedziała tu, obok Lizzie, na jej własnym łóżku i patrzyła na nią tak, jakby o wszystkim wiedziała. Vicki — która nigdy nie urodziła i nie karmiła dziecka!
— No cóż, ja byłam zaskoczona, Billy też. Shockey! Po prostu nie wygląda na takiego, co mógłby gdzieś być burmistrzem.
Vicki uśmiechnęła się tylko.
— A twoim zdaniem, jacy ludzie zajmują się zwykle polityką?