— Jasne, jak coś złapiecie. Ale nie po to tu przyszłam. Mam dla ciebie pewną propozycję.
Shockey uśmiechnął się jeszcze szerzej, a ciemne oczy mrugnęły powoli. Lizzie dorzuciła prędko:
— Billy mi mówił, że byłeś kiedyś burmistrzem w jakimś mieście.
Uśmiech Shockeya natychmiast zniknął.
— Tak? I co z tego? Ktoś w końcu musiał być burmistrzem.
— Masz rację — odparła Lizzie. Patrzyła obojętnie w twarz Shockeya. — I ciągle jeszcze ktoś musi nim być.
— Już nie potrzebujemy burmistrzów — wtrąciła się Sharon.
— Ale potrzebujemy nadzorcy okręgowego. Harold Winthrop Wayland nie żyje.
Głos Sharon zrobił się głośniejszy i bardziej piskliwy.
— Shockey nie jest żadnym Wołem, Lizzie Francy, zapamiętaj to sobie!
— Jasne, że nie jest — odpowiedziała spokojnie Lizzie. — I o to właśnie chodzi.
— O co niby chodzi? — zaperzyła się Sharon tak głośno, że aż przestraszona Callie podniosła na nią wzrok znad swojej plastikowej kaczki. — Amatorzy nie pracują, nie są żadnymi nadzorcami okręgowymi!
— Nadzorca okręgowy zarządza dystrybucją do magazynów. Okręg Willoughby nie ma nadzorcy, no i nie ma nic w magazynach. Ale jak wybierzemy jednego z nas, to…
— To dalej nic nie będzie w magazynach! Przeszperaj sobie raz dla odmiany mózg zamiast tych wołowskich sieci. Shockey nie może wsadzić do tych magazynów żadnych towarów.
— Owszem, może — odparła Lizzie. Nagle poczuła, że ma dość gadania po amatorsku do tej głupiej dziewuchy. Zna Sharon przez całe życie i wie, że zawsze była tępa. — Istnieje kredytowa pula podatków stanowych, odłożonych z podatków korporacji, którą dzieli się między wszystkie okręgi. Jest to podstawa kredytowa, do której dokładają się wszystkie Woły. Jeśli zdołamy zarejestrować dostateczną liczbę Amatorów i przepchniemy kandydaturę Shockeya, będzie mógł wykorzystać część przypadającą na Willoughby, żeby zapełnić magazyny.
— Ale jak on…
— Przymknij się, Sharon, i daj mówić Shockeyowi. — Lizzie miała nadzieję, że Shockey się wścieknie na ten przytyk, że Sharon nim rządzi. Ale Shockey wcale się nie wściekł. Jego śmiałe oczy pod krzaczastymi brwiami nabrały marzycielskiego wyrazu, a dłoń opuściła pierś Sharon i zaczęła gładzić ciemną brodę. Obie kobiety wpatrywały się w niego w milczeniu.
— Dobra — powiedział w końcu.
— Dobra?! — rozdarła się Sharon.
— Przymknij się, Sharon. Tak, zrobię to, Liz. — Nagłym ruchem pochylił się nad dzieckiem i uniósł je wysoko nad głową.
— No, jak tam, Callie? Chcesz, żeby twój wielki koleś został nadzorcą okręgowym?
Dziecko zakwiliło radośnie. Najwyraźniej mała Callie nie uważała Shockeya za „obcego”. Sharon się naburmuszyła. Ale Lizzie, przyjrzawszy się dobrze Shockeyowi, odkryła, że właściwie nie widzi on żadnej z nich. Wpatrzył się w coś zupełnie innego, a uśmiechał się przy tym takim samym szyderczym półuśmiechem jak wtedy, kiedy proponował Lizzie rybę. Jak to mówiła Vicki? W tej swojej liście stosunków międzyludzkich? „Ukryte dążenie do dominacji, które nigdy nie przechodzi w otwartą walkę…”
— Liz, musisz mi najpierw powiedzieć, co mam robić. Jestem gotowy i cały do twojej dyspozycji…
8
KIEDY ROZDZWONIŁ SIĘ ALARM SYSTEMU OCHRONY, Theresa siedziała właśnie w swojej nowej pracowni i pracowała przy terminalu.
Zrobiła sobie tę pracownię z dawnej służbówki w samym środku górnego piętra, której nie używano nawet przed wprowadzeniem robotów domowych. Theresa wybrała ją sobie, bo nie miała okna, tylko niewielki świetlik wysoko na ścianie, ustawiony pod takim kątem, by mógł spełniać funkcję wywietrznika, i z którego widziała tylko niewielki skrawek sztucznego nieba. Kazała robotowi budowlanemu uprzątnąć pomieszczenie i pomalować na biało, a potem przeniosła tam swój terminal i staromodne, nieruchome krzesło. Poza tym w pokoju znajdowały się już tylko wydruki.
Wszystkie ściany były nimi zapchane — kolorowymi, płaskimi wydrukami holoscen, które osobiście wybrała z sieci informacyjnych. Na jednym z nich tuliły się do siebie trzy porzucone amatorskie dzieci, leżały martwe w zaspie śnieżnej, a ich zamarznięte twarzyczki lśniły gładkim zdrowiem, jakie zapewnia czyściciel komórek.
Na drugiej widać było niemowlę w ramionach zasmuconej amatorskiej matki. Matka, która nie wyglądała na więcej niż piętnaście lat, była Odmieniona. Twarz dziecka spustoszyła jakaś choroba: skórę zmieniła w cętkowaną pulpę, a spod zamkniętych powiek wyciekała krew. Kamera uchwyciła matkę z uniesioną w górę dłonią, w której nie było strzykawki Przemiany.
Na panoramicznym zdjęciu z powietrznej kamery połyskujące lekko pole Y obejmowało całą prześliczną dolinę na wyżynie Ozark. Całą dolinę. Mieszkał tam, zupełnie sam, pewien bogaty Wół, były finansista, nikt go nie widział na oczy od czasu Przemiany, kiedy to zwołał konferencję prasową, na której oznajmił, że teraz już nigdy więcej nie będzie się musiał kontaktować z żadną inną istotą ludzką. Na małej fotografii na przeciwległej ścianie czworo zagłodzonych dorosłych ze szpiczastymi łokciami, jadło nędzną miskę kleiku, zapijanego wodą, pod krzyżem z wypalonymi nań słowami: OTO CHLEB NASZ POWSZEDNI, KTÓRY NAM PRZEZNACZONO. Po wygiętych nogach i przerzedzonych włosach znać było niedożywienie. Wszyscy czworo uśmiechali się świątobliwie w stronę kamery — bezzębnymi, spuchniętymi dziąsłami.
Wielki wydruk za stojakiem z terminalem pokazywał twarz Mirandy Sharifi, okrytą błękitnym welonem, z trzema liliami i modlitewnikiem w dłoni. Obok równie wielki wydruk ukazywał to samo holo, na które nałożono obrazy nagrobków, trumien, czarnych świec i narzędzi tortur wraz ze słowami: KIEDY NIEŚMIERTELNOŚĆ, SUKO?
Potem następne: dwójka wołowskich dzieci leży nago, roześmiana, na rozprutym ciele zabitego jelenia, pobierając ciałami pokarm bezpośrednio z jego krwi i mięsa. I kolejne zżerane chorobami amatorskie dziecko z francuskiego miasteczka, gdzie już od czterech lat brakuje strzykawek. Reklama endorkissu, rozjarzona uwodzicielsko kolorami, na której trzy nieprawdopodobnie wręcz doskonałe wołowskie ciała karmią się cicho z ziemi z twarzami rozjaśnionymi błogostanem; żadne z nich nie patrzy przy tym na pozostałych i najwyraźniej wcale tego nie potrzebuje.
Jackson nie widział tego pokoju. Theresa szła tam tylko wtedy, kiedy nie było go w domu, poprosiła też Jonesa, ich domowy system, żeby nie wpuszczał tu nikogo oprócz niej. Oczywiście Jackson pewnie wiedziałby, jak obejść ten rozkaz, ale nawet gdyby potrafił, chybaby tego nie zrobił. Jackson nie zrozumiałby istoty tego pokoju. Sądziłby, że to kolejny medyczny problem, jak to, co nazwał „neurochemicznym cierpieniem” Theresy. Nie pojąłby, że ten pokój jest jej niezbędny.
Stojący przed Theresa system pracował teraz w trybie ekranowym, a jego płaską „powierzchnię” dzieliła na pół gruba, pozioma, czarna linia. Ponad nią widniał cytat: „Nawet zwierzę może się zgubić w nieznanym terenie, ale zatracić się potrafią tylko mężczyźni i kobiety”. Christopher Caan-Agee, 2067. Poniżej kreski mieścił się ostatni akapit z jej książki o Leishy Camden:
Leisha miała przyjaciela. Nazywał się Tony Indivino. Tony’ego złościło znacznie więcej rzeczy niż Leishę. Nie wydawało mu się w porządku, ze jedni mają tak dużo pieniędzy, a inni tak mało. Leisha nigdy przedtem się nad tym nie zastanawiała, dopiero Tony zmusił ją do myślenia. Napisała później, że Tony zapytał ją raz: „A gdybyś szła kiedyś ulicą w jakimś ubogim kraju jak Hiszpania i zobaczyłabyś żebraka. Czy dałabyś mu dolara? A jeśli zobaczysz stu żebraków, tysiąc żebraków, a nie masz tyle pieniędzy co Leisha Camden, co wtedy zrobisz? Co powinnaś zrobić?” Leisha nie znała odpowiedzi na pytania Tony’ego.