Theresa złapała za jedno oderwane ramię i próbowała rzucić je na drugą stronę pokoju. Znów poczuła szarpnięcie tułowia i ból w ręku, co już zupełnie nie miało sensu. I jak to się stało, że intruz włożył swoją rękę w jeden z kwiaciastych rękawów Theresy? Musiał pójść najpierw do jej sypialni, przebrać się, a dopiero potem prząść tutaj i się rozpaść. Może to Leisha go przysłała. Tak, to by miało jakiś sens — Leisha zawsze współczuła Amatorom. Współczuła im i wcale się ich nie bała.
— Thereso! — usłyszała czyjś krzyk. — Tess!
Chociaż teraz, jak się tak nad tym zastanawia, ona też już się wcale nie boi. Naprawdę, jest bardzo, bardzo spokojna. Jackson byłby z niej dumny. Jest spokojna i obmyśla, co należy zrobić. Najpierw musi wezwać robosprzątaczkę, żeby uprzątnęła z podłogi te dodatkowe ręce i nogi. Potem musi powiadomić o intruzach policję w enklawie. Aż wreszcie musi dojść do tego, dlaczego zdanie Thomasa Carlyle’a jest takie dobre, żeby sama mogła pisać równie dobrze. Albo żeby umiał to jej osobisty system. O, to jest myśl — każe swojemu systemowi skopiować prozę Carlyle’a. W końcu obaj mają na imię Thomas.
— Tess! Gdzie ty… O mój Boże!
Theresa spojrzała w górę. Nad nią stała Cazie, a na głowie miała hełm z pola Y z filtrem powietrznym. Wyglądało na to, że Cazie ma na miejscu ręce i nogi. To interesujące… Jak Cazie udało się utrzymać kończyny, skoro Theresa i intruzi nie mogli? Czwarty punkt na liście: trzeba spytać o to Jacksona. To pewnie problem medyczny.
— Masz, oddychaj głęboko… Nie ruszaj się, Tessie, tylko oddychaj, jak potrafisz najgłębiej, gaz potrzebuje ledwie kilku minut, żeby opuścić twoje ciało… Tylko oddychaj…
Miała coś na głowie, chociaż pewnie to musiało być z energii Y, bo Theresa nadal ją przez to widziała. Cazie wyglądała na bardzo przejętą… ale przecież nie ma czym, naprawdę. Theresie nic nie jest. Jackson byłby z niej dumny — tak świetnie się trzymała, zachowała spokój w obliczu zagrożenia, oddychała normalnie, sporządziła racjonalną listę tego, co należy zrobić i w jakiej kolejności… Ale powinna przedyktować tę listę Thomasowi. W ten sposób będzie pewna, że niczego nie zapomni. Thomas może to zapisać.
Poczołgała się do swojego terminalu, żeby to zrobić. „Oddychaj głęboko” — powtórzyła Cazie, ale zanim Theresa zdążyła jej usłuchać, wszystko dookoła pociemniało.
Ocknęła się na sofie w pokoju dziennym. Stali nad nią Jackson i Cazie.
— Jak się czujesz, Tessie? — zapytała Cazie.
— Ja… byli tu Amatorzy…
— Już ich nie ma. Nie, nie przejmuj się, Tess, już wszystko w porządku. Ochrona enklawy wszystkich wyłapała i nikomu nic się nie stało. To już się więcej nie zdarzy.
— Ale jak… co…
Jackson usiadł przy niej i wziął ją za rękę.
— Wyszperali kody wejściowe do budynku, Thereso. Nikt nie wie, w jaki sposób zdołali się dostać do enklawy. Ale wszystkie nasze systemy już są przeprogramowane — budynek, winda i Jones. Cazie ma rację, to już się więcej nie zdarzy.
Jego głos brzmiał jakoś nieprzekonująco. Okłamywał ją.
— Nic nie ukradziono — dodała Cazie. — Może nawet nie chcieli ukraść nic poza strzykawkami Przemiany. Wiedzieli, że Jackson jest lekarzem. Włamano się też do innych ludzi, którzy mają jakiś związek z medycyną. Gliny się wszystkim zajmą. Nikomu nic się nie stało.
— Ale na całej podłodze było pełno rąk i nóg! — krzyknęła Theresa. Znów je widziała, okropne, leżące luzem członki… Wstrząsnął nią dreszcz, znów zabrakło powietrza. — A moje ręce i nogi…
— Spokojnie, Tess — przerwała jej Cazie. — Już wszystko dobrze. Na podłodze nie było żadnych rąk ani nóg, a twoim też nic nie dolega. To tylko broń biodefensywna. Dlaczego nie włożyłaś maski, zanim ją włączyłaś?
— Denerwujesz ją tylko — powiedział Jackson. — Nie wiedziała. Tess, już wszystko w porządku, jesteśmy przy tobie. Już nie musisz więcej o tym myśleć.
— Ale… — zaczęła Theresa. Jej palce na dłoni Jacksona to zaciskały się, to rozluźniały, zaciskały się i rozluźniały. — Ale powiedz mi… czego ja się nawdychałam? Proszę, powiedz mi, Jackson.
— To gaz, który oddziałuje bezpośrednio na płaty ciemieniowe kory mózgowej, wywołując anosognozję. Płaty ciemieniowe kontrolują sposób, w jaki umysł odbiera wrażenia zmysłowe i ruchy ciała. W anosognozji umysł nie jest w stanie rozpoznać własnych członków, nie może także stwierdzić, czy coś dzieje się nie tak jak trzeba. Tak więc ofiara wymyśla skomplikowane scenariusze, które mają jej wyjaśnić odbierany paraliż członków. To dobra metoda obrony — czyni niezdolnym do działania, a nie wywołuje zwiększonej agresji i paniki, które mogłyby doprowadzić do jakiejś brutalnej reakcji. Nikogo się przy tym nie krzywdzi.
— Te ręce i nogi na podłodze należały do ciebie — dodała Cazie. — Amatorzy nie zdołali nawet opuścić korytarza.
— Wciągnęłaś do płuc neurofarmaceutyk o chwilowym działaniu. Nawet bez czyściciela komórek nie utrzymuje się długo w organizmie. Przez jakiś czas możesz jeszcze odczuwać mrowienie w kończynach, ale to niegroźne.
Neurofarmaceutyk. Wciągnęła do płuc neurofarmaceutyk i stała się zupełnie inną osobą. Osobą bez rąk i nóg, osobą, która sądziła, że dookoła niej walają się po podłodze cudze kończyny, osobą, która wcale się tym nie przejęła, tylko spokojnie planowała, jak się tym wszystkim po kolei zająć. Nie Theresą. Kimś zupełnie innym.
Podniosła wzrok na Jacksona i po raz pierwszy, odkąd pamięta, nie chciała, żeby był blisko.
— Zrobiłeś ze mnie kogoś innego.
— Nie, to nie ja, to system domowy…
— Ale to ty zawsze chcesz, żebym brała neurofarmaceutyki. Żebym była kimś zupełnie innym.
— Thereso, nie możesz porównywać — zaczął, ale przerwała mu gwałtownie.
— To nie jest żadna odpowiedź. Nie wiem, jaka to ma być odpowiedź, ale na pewno nie ta. — Puściła rękę Jacksona i z wysiłkiem się dźwignęła.
— Tess, skarbie — odezwała się teraz Cazie — nie jesteś w porządku względem Jacka. On tylko…
— Wiem, co on tylko — ucięła Theresa i opuściła ich — przygnębionego Jacka i pełną żalu Cazie. Chwiejnie zdołała dobrnąć do swego pokoju, choć jej kroki były tak niepewne, w rękach i nogach rzeczywiście czuła mrowienie, a przez chwilę nawet myślała, że nogi zaraz się pod nią ugną.
Ale przynajmniej były jej.
Budynek przycupnął wysoko na zboczu jednej z gór w łańcuchu Adirondack. Theresa wylądowała, oczywiście automatycznie, na sztucznie spłaszczonym kawałku nanoutwardzonego gruntu, który, jak przypuszczała, miał stanowić lądowisko, choć nie dostrzegła żadnych innych pojazdów. Potem przez długi czas stała na zimnie, wpatrując się w górę, na budynek zakonu Sióstr Miłosiernego Nieba. Klasztor, nie z pianki budowlanej, lecz z prawdziwego kamienia, doskonale wtapiał się w skaliste zbocze. Szare skały z rzadka okrywał przywiędły bluszcz, który dopasował się do reszty zwiędłej zimowej roślinności, sterczącej ze stromego podłoża pod najróżniejszymi kątami. To był pierwszy wołowski budynek, jaki Theresie zdarzyło się widzieć — nawet w sieciach informacyjnych — bez otaczającej go, lekko migoczącej bańki energii Y. Dookoła był tylko śnieg, nawiany w czystych zaspach. Podmuch wiatru poderwał spod nóg Theresy leciutki pyłek, a dziewczyna zadrżała od chłodu. Ruszyła w kierunku drzwi.
Otworzyła jej kobieta w średnim wieku, a nie system zabezpieczający ani robot. Kobieta ta — czyżby siostra? — ubrana była w prostą szarą szatę z czegoś, co wyglądało jak bawełna. Bawełna! Konsumowalna. Na ten widok Theresie niemal przeszła jej zwykła nieśmiałość wobec obcych. Splotła ciasno dłonie i zmusiła się, by nie zrobić kroku w tył.