Выбрать главу

11

— NIE MOŻESZ — POWIEDZIAŁA LIZZIE DO NABURMUSZONEGO Amatora. Jackson, który stał jakieś siedemdziesiąt pięć metrów od nich, w dębowym zagajniku wciąż jeszcze okrytym zeszłorocznymi zwiędłymi liśćmi, miał przy sobie soczewki do zbliżeń i odbiornik wielkości ziarnka grochu. Widział wyraźnie, jak Lizzie walczy ze sobą, by nie ukazać wykrzywionej grymasem niechęci twarzy. Uśmiechnęła się najbardziej pustym uśmiechem, jaki w życiu widział.

— Shockey mi tam mówił, że mogę — odburknął jeszcze bardziej skwaszony mężczyzna.

— Shockey tak wam powiedział?!

— Tak.

— Jedną chwileczkę, proszę — rzuciła Lizzie i oddaliła się od mężczyzny, który stał tuż obok poletka żywieniowego swego plemienia, zgodnie z panującym zwyczajem okrytego plastikiem. W środku dwudziestka nagich amatorów konsumowała właśnie lunch. Jackson odniósł wrażenie, że kiedy tylko wpada na chwilę do plemienia Lizzie, wizyta nieodmiennie kończy się oglądaniem nagich Amatorów. Tym razem jednakże obok zagrody stało trzech kompletnie ubranych reporterów, którzy rejestrowali ten posiłek. Wewnątrz krążyły robokamery. Ta akurat grupka Amatorów, w przeciwieństwie do niektórych innych w okręgu Willoughby, wyraźnie bawiła się swoją chwilową złą sławą. Jackson zauważył, że dwie kobiety miały we włosach złote spinki. Inna, jak dostrzegł, miała naszyjnik, który w jego soczewkach wyraźnie wyglądał na diamentowy. Kolejny kłopot.

Lizzie podeszła teraz do Jacksona, który stał przebrany za Amatora. W ciągu ostatnich trzech tygodni wyhodował szczeciniastą brodę. Miał na sobie workowaty błękitny kombinezon i znoszony kapelusz, wciśnięty głęboko na oczy, a na nogach najcięższe buciory, jakie w życiu zdarzyło mu się nosić. Grunt wszędzie dookoła zamienił się w morze błota — padało bez przerwy już od dwóch dni; ciężki, marcowy deszcz, który w każdej chwili groził nowym atakiem ulewy. Buty miał teraz dokładnie oblepione błotem. Żeby dostać się do tego plemienia, szedł z Lizzie przez góry — w końcu udawał Amatora, a Amatorzy nie korzystają z helikopterów. Jak dotąd, nie zauważył go jeszcze żaden z kręcących się w pobliżu reporterów. Jackson czuł się idiotycznie.

Lizzie pochyliła się ku niemu i szepnęła z rozpaczą:

— On mówi, że to Shockey powiedział, że mogą brać te skutery!

— No cóż, sądzisz, że Shockey mógł naprawdę tak powiedzieć? — zapytał Jackson. Jego zdaniem było to niemal pewne. Shockey nie bardzo mógł się połapać, o co chodzi, kiedy Lizzie tłumaczyła mu, że jeśli Amatorzy mają zamiar głosować w kwietniowych wyborach na własnego kandydata, nie powinni dwudziestego piątego marca przyjmować w prezencie dóbr materialnych ani kont kredytowych od dwóch jego przeciwników. „Odszkodowania” — mówił o tym Shockey, ale skąd mu to słowo wpadło do głowy. „Łapówki” — odrzekła mu Lizzie i miała absolutną rację.

Lizzie zagryzła wargę.

— Harry Jenner mówi, że Shockey kazał mu przyjmować prezenty, nie robić żadnych obietnic, a potem i tak głosować na Shockeya.

Tak właśnie przez całe dziesięciolecia postępowały Woły. Jackson sam jej to już powiedział.

— Ale to nie w porządku! — oburzała się, a jego nagle ogarnęło zniecierpliwienie. Na nią, że tak mocno angażuje się w tę niewinną, z góry skazaną na przegraną, legalną rewolucję. Na siebie, że tak sterczy tutaj, ukryty w cieniu drzew, cieniu nader skąpym, bo przecież jest dopiero marzec, i wszystko go swędzi w tym nieprzewiewnym syntetycznym kombinezonie, oblepionym górskim błotem.

— Najważniejsze jest to — powiedział jednak — czy Harry i jego plemię rzeczywiście będą głosować na Shockeya, kiedy przyjmują teraz skutery, te krzykliwe ubrania, perfumowane mydła i diamentowe naszyjniki? Czy raczej zagłosują na tego, kto dał im to wszystko?

— Diamentowe naszyjniki?! — powtórzyła w osłupieniu Lizzie.

— Ta dziewczyna, która stoi najbliżej plastiku, ta z długimi ciemnymi włosami, ma taki na szyi. Od Tiffany’ego, jak mi się zdaje.

— O mój Boże drogi.

Jackson nie mógł powstrzymać uśmiechu. Lizzie bardzo by się zmartwiła, gdyby wiedziała, że w chwilach napięcia, nawet kiedy nie mówi po amatorsku, bardzo przypomina swoją matkę, potężną i groźną Annie. Jackson jej tego nie mówił. W ciągu ostatnich trzech miesięcy, kiedy kręcił się dookoła tej śmiesznej kampanii, bardzo polubił Lizzie. Była najdziwniejszą mieszaniną wytrzymałości i bezbronnej wrażliwości. Czasem nawet przypominała mu Theresę.

Ale to wcale nie powód, żeby zaraz pchać się w ten donkiszotowski projekt. No to co on tu robi?

— Słuchaj Lizzie, do wyborów pozostało sześć dni. Musisz po prostu zaufać Harry’emu Jennerowi i całej tej reszcie, że zagłosują na Shockeya mimo tych… podarków. — Podarków. Łapówek. Odszkodowań.

— Czy naprawdę pan myśli, że będą głosować na Shockeya? — Jej czarne oczy wpatrzyły się w niego błagalnie.

— Prawdę mówiąc — zaczął ostrożnie — tak. Myślę, że nienawiść pozostała po Wojnach o Przemianę jest silniejsza od pazerności Amatorów. — Albo od ich wdzięczności. Amatorzy byli takimi właśnie oportunistami, jakich zrobiły z nich Woły.

— Tak mówi również Vicki — powiedziała Lizzie.

Jackson nie miał ochoty rozmawiać teraz o Vicki, którą pozostawili w obozie, żeby pilnowała porządku w „sztabie wyborczym”, i która do tego stopnia zrosła się z plemieniem Shockeya, że nie musiała sterczeć w błocie przebrana za kogoś, kim nie jest. „Nie potrzeba nam negatywnych skutków, jakie mogłyby się pojawić, gdyby odkryto tu twoją obecność — oznajmiła Jacksonowi — i tobie także nie potrzeba tego do kariery lekarskiej”. Tak, tak. Racja.

— No dobra — powiedziała teraz Lizzie. — Nie będę im mówić, żeby oddali z powrotem skutery i inne rzeczy. Powiem im za to, jakie to ważne, żeby głosowali na Shockeya!

— No dobrze, zrób to od razu. Ten reporter wyraźnie zaczyna znów się tobą interesować. I przy okazji mną.

— Zobaczymy się w obozie.

— Dobrze — odpowiedział Jackson i odmaszerował w las.

Po kilku kilometrach zrobiło mu się tak gorąco, że musiał rozpiąć kurtkę, a potem zupełnie ją zdjąć. Kapelusz pozostawił — reporterzy, którzy nie mieli chwilowo żadnej lepszej historii na widoku, korzystali tutaj z helikopterów i kamer do zbliżeń, żeby rejestrować na bieżąco przebieg kampanii. Kampania ta, zależnie od kanału, który przedstawiał serwis, była zbrodnią przeciwko zdrowemu rozsądkowi, zagrożeniem dla resztek porządku publicznego, nieistotnym dopiskiem do politycznej historii świata albo kosmicznym żartem. Czasami nawet wszystkim naraz.

Nawet dla Susannah Wells Livingston i Donalda Thomasa Serrano. W zeszłym tygodniu Jackson, szpieg w obozie wroga, uczestniczył w imprezie zbierania środków na kampanię Dona Serrano. Przekonał się, że wołowski kandydat wcale się niczym nie martwi.

„Rozprowadziłem w swoim okręgu najróżniejsze ‘dobra’ — oznajmił mu Serrano. — Od kiedy to nie da się kupić Amatora?” Jackson tylko pokiwał głową. Czy i sam tak nie uważał, dopóki w jego życie nie wdarła się Lizzie Francy?

Wybory te jednak nie były wcale kosmicznym żartem dla Cazie. Ażeby uniknąć wszelkiej z nią styczności, Jackson wyprowadził się tymczasowo z mieszkania i zameldował się pod przybranym nazwiskiem w hotelu w enklawie Pittsburga. Nie w luksusowym hotelu, tylko w takim, który służył głównie technicznym, tej zmarginalizowanej grupie Wołów, rodziców, których stać było tylko na niektóre genomodyfikacje, głównie w zakresie wyglądu. Techniczni sami zarabiali na swoje utrzymanie, ale nigdy niczym nie zarządzali. Jackson poruszał się między nimi cicho. Rozmawiał jedynie z Theresą — bo tylko ona miała jego aktualny adres — codziennie i, jak miał nadzieję, przez należycie strzeżoną linię. Fakt, że Cazie nie może go znaleźć, sprawiał Jacksonowi dość szczególną satysfakcję, niemal równie dużą, co świadomość, że go szuka.