Выбрать главу

— One cierpią — powiedział, bo trzeba było coś powiedzieć. — Nie tutaj, w tym plemieniu, ale w innych miejscach, bez takich zasobów, oni żyją tak…

— Biedni zawsze żyją w innym kraju niż bogaci, bez względu na to, jak blisko siebie stoją ich domy.

— Proszę cię, nie rób mi wykładów na temat…

— Popatrz na to, Jacksonie. — Wysunęła górną szufladę biurka, wyjęła stamtąd holoodtwarzacz i rzuciła mu polecenie: — Proszę zapis numer trzy. — Potem wręczyła urządzenie Jacksonowi.

Malutki ekranik pokazywał nagranie z serwisu informacyjnego. Pochodziło z wołowskiego kanału, a ton komentatora balansował gdzieś między rozbawieniem a pogardą. Program, nie dłuższy niż dwuminutowy, pokazywał wywiad z grupką lekarzy z Teksasu, którzy założyli chronioną polem Y klinikę tuż przy enklawie Austin, żeby w niej leczyć nie Odmienione amatorskie dzieci. „To konieczne — tłumaczył młody lekarz, któremu pilnie przydałby się fryzjer. — One odczuwają cierpienia fizyczne. To, na co pozwala Miranda Sharifi, to zbrodnia”. Ekran pociemniał.

— „To, na co pozwala Miranda Sharifi” — parsknęła Vicki. — Nadal nie chcemy przyjąć za nic odpowiedzialności.

— Kim są ci „my”? — warknął zirytowany. — Raz używasz „my” w odniesieniu do Amatorów, innym razem — do Wołów.

— No i co z tego? Jackson, jest coraz więcej nie Odmienionych dzieci. Potrzebują lekarzy.

Przed oczyma stanęła mu znów tamta zmęczona twarz lekarza z holo, pole zabezpieczające wokół kliniki, potem Amatorzy, którzy wdarli się do jego mieszkania, kiedy była w nim sama Theresa. Mimo całej nieodpartej sympatii dla Lizzie, nie miał ochoty prowadzić praktyki wśród Amatorów. Nie po to się szkolił.

— Współczucie jest o wiele łatwiej odczuwać, niż okazywać czynem, prawda? — odezwała się Vicki. — Ale na dłuższą metę przynosi o wiele mniej satysfakcji. Wierz mi, ja to wiem.

— Nie zauważyłem jeszcze, żebyś kiedykolwiek sądziła inaczej — rzucił oschle.

— Masz rację. — Vicki roześmiała się. Nachyliła się i pocałowała go.

Jackson był kompletnie zaskoczony. Co ona wyrabia? Chyba nie całuje go dlatego, że płakał nad amatorskim dzieckiem… prawda? Nie wydaje się aż tak… Aż wreszcie pierzchły od niego wszystkie myśli. Miała miękkie wargi, węższe niż Cazie, ciało wyższe i mniej zaokrąglone. Przylgnęła na krótko ustami do jego ust, cofnęła się, wróciła. Jackson przyciągnął ją do siebie i poczuł, jak od warg spływa mu przez cały tors przyjemny dreszcz, kończący się nie mniej przyjemnym wstrząsem jego męskości. Przycisnął ją mocniej do siebie.

Vicki jednak go odepchnęła.

— Pomyśl trochę o tej klinice — powiedziała. — W czasie wolnym od innych trosk, naturalnie. Oto nadchodzi.

Jackson uświadomił sobie, że słyszy dzwonek alarmu, że przez cały ten czas towarzyszył mu on gdzieś na krawędzi świadomości. Ponad dźwięk dzwonka wybijał się wrzask Cazie, która darła się:

— Jackson! Wiem, że gdzieś tam jesteś! Jackson, do cholery, muszę z tobą porozmawiać.

Vicki uśmiechnęła się. Z całym rozmysłem rozsunęła zasłony i zawołała:

— Tutaj, Cazie! Jesteśmy tutaj.

Cazie ruszyła energicznie przez żałosny labirynt zniszczonych mebli. Od razu pojęła całą scenę — Jackson przy łóżku Vicki, a ona sama jedną ręką odchyla wdzięcznie zasłonę. Na twarzy Jacksona rumieniec, na twarzy Vicki przebiegły uśmieszek. Cazie zamarła w bezruchu.

— My już skończyliśmy — zagruchała Vicki. — No to na razie, Jackson. — Puściła do niego oko.

A on bał się podnieść wzrok na Cazie.

Pierwszy kwietnia, dzień wyborów, nie był pogodny. Kiedy Jackson obudził się w dusznej sypialence w budynku plemiennym w okręgu Willoughby, usłyszał, jak deszcz dzwoni o dach.

Wcale nie planował, że tu będzie. Ale wczoraj wpadł na ogień zaporowy reporterów i ich robokamer, a dwóch z nich usiłowało go przyprzeć do muru, żeby zobaczyć, kim jest. Byli na tyle blisko, że mogli dojrzeć jego genomodyfikowane oczy. Odepchnął ich i uciekł do wnętrza budynku, gdzie Lizzie uparła się, że powinien przenocować, jeśli nie chce zostać rozpoznany. Vicki przebywała teraz u jakiegoś innego plemienia. Jackson z tego powodu nawet odczuwał zadowolenie.

Leżał na twardej pryczy z niekonsumowalnego tworzywa, gapiąc się w półmroku na dwie stykające się ściany z pianki budowlanej, trzecią z czegoś, co wydawało się porzuconym arkuszem blachy, przytwierdzonym połamanymi kawałkami krzeseł, i ostatnią z chałupniczej burej zasłonki. Na arkuszu blachy wisiała ręcznej roboty makatka w kolorze lawendy z karmazynowym napisem: WITAJ NIEZNAJOMY Jackson wywnioskował z tego, że umieszczono go w pokoju gościnnym.

Wstał, przeciągnął się, włożył spodnie i ruszył w kierunku zwykłych porannych hałasów dobiegających ze środka przepastnej hali.

— Dzień dobry! — zaszczebiotała na jego widok Lizzie. W jej czarnych oczach migotały iskry. Była ubrana do wyjścia, z butami do wędrówki na nogach. Dirk leżał na podłodze, w turkusowym plastikowym pojemniku, wymachując tłustymi piąstkami i łapiąc za palce bosych stopek. — Dziś jest ten dzień!

— Gdzie Shockey? — zapytał Jackson. Miał straszną chęć na kawę, ale wiedział, że jej nie dostanie.

— Przy śniadaniu. Razem z tymi, co chcą się zobaczyć na golasa w wiadomościach. Jest pan głodny?

— Nie — skłamał Jackson.

— To dobrze. Bo teraz jest najlepszy moment, żeby pana stąd wydostać, zanim reporterzy wrócą na dobre. Większość z nich poleciała na noc do domów, a ci, co zostali, są teraz przy poletku żywieniowym. Lokale wyborcze są otwarte od dziewiątej do południa. Mam zamiar się wymknąć tylnym wyjściem, żeby spotkać się z Vicki przy pańskim helikopterze, a potem obie polecimy sprawdzić plemię z Wellsville. Chce pan iść?

— Jeśli macie się spotkać przy moim helikopterze, to przynajmniej tam muszę ci towarzyszyć. Jadłaś już, Lizzie?

— Nie mogę. Jestem zbyt podniecona. O, mama! Tu jest Dirk — już go nakarmiłam.

Z sypialni wychynęła Annie, obrzuciła Jacksona nieprzyjaznym spojrzeniem i podniosła z podłogi wnuka. Jednak jej nieprzyjazne miny nie były na serio. Annie nie czuła się dobrze przy Wołach, jednak mocno zmiękła w stosunku do Jacksona, kiedy się zorientowała, że nie lubi Vicki. Czy Jackson rzeczywiście nie lubi Vicki? Nie widział jej ani razu w ciągu ostatniego tygodnia, od tamtego dnia, kiedy się całowali. Nie miał ochoty jej widzieć. Ani Cazie. Ani nawet Lizzie. Chciał tylko odnaleźć swój helikopter, polecieć do domu i napić się kawy. Wiedział doskonale, że sam siebie okłamuje.

— Dobry, Annie! — odezwał się. — Wybierasz się na śniadanie?

— Nie przy tych wszystkich kamerach! — żachnęła się. — Billy skoczył przynieść trochę dobrej ziemi i zjemy tu w środku, przyzwoicie, dziękuję bardzo.

Lizzie ukryła uśmiech. Złapała Jacksona za rękę i powiodła w stronę niewielkich drzwi, jak dotąd nie wykrytych przez robokamery, a wyciętych przez Billy’ego z tyłu budynku, tam gdzie kryły je zarośla i wybujałe chwasty. Drzwiczki były tak niskie, że Lizzie i Jackson musieli się przez nie przeczołgać na kolanach. Piankę cięło się ciężko.

— Lizzie, skąd Billy wydostał regulowaną piłę laserową, żeby wyciąć te drzwi?

Lizzie obejrzała się przez ramię z szerokim uśmiechem na twarzy.

— To ja znalazłam sposób, żeby mu ją wyszperać. W zeszłym miesiącu. Ale nie powiem panu jak.