— Lizzie! — odezwała się na jej widok Annie. — Czemu tak biegasz? Stało się coś? — Annie przyciskała do siebie kurczowo Dirka, który uderzył w płacz.
— Coś się stało?! — wrzasnęła Lizzie. — Shockey przegrywa! Nikt na niego nie głosuje.
Annie odsunęła się o krok i spuściła oczy. Annie! — która każdą niesubordynację witała gniewnym spojrzeniem i szorstkimi komendami. Poprawiła na ręku Dirka. Dziecko zobaczyło matkę i Vicki, więc się na chwilę uspokoiło, dopóki nie dostrzegło Jacksona. Wtedy natychmiast znów się rozpłakało, kryjąc twarz na ramieniu Annie.
— Annie, głosowałaś? — spytała spokojnym tonem Vicki. Annie jeszcze bardziej się cofnęła i wymamrotała: — Tak.
— Głosowałaś na Shockeya?
Bez słowa, z widocznym cierpieniem, pokiwała głową na „nie”.
— Dlaczego nie?! — krzyknęła znów Lizzie, a Dirk zawodził nieprzerwanie, kiedy tylko podnosił głowę znad ramienia Annie i na nowo widział przed sobą Jacksona.
Annie jeszcze silniej przycisnęła dziecko.
— Ja nie… Shockey, nie jest… Przepraszam, skarbie, ale to wszystko jest za… Lepiej nam będzie z kimś, kto wie, co robić.
Jackson zastygł w bezruchu. Sposób zachowania Annie coś mu przypominał, tylko że jak na razie nie potrafił sobie przypomnieć co. Za chwilę powinien już wiedzieć. Po drugiej stronie wspólnego centralnego kręgu, na którym nie było już głosujących, wychynął z sypialenki Annie Billy Washington. Postawny starszy człowiek zrobił kilka niepewnych kroków, przystanął, popatrzył na Annie, zrobił jeszcze kilka kroków i spuścił wzrok. Jackson dostrzegł, jak drżą mu ręce, jak zmusza się, by iść naprzód.
Theresa! Oni wszyscy — Billy, Annie, nawet Dirk — zachowują się zupełnie jak Theresa.
Nawet Shockey. Dziś kuli się na swoim leżaku, bojaźliwy i nerwowy — a jeszcze wczoraj, pełen buńczucznego, niewinnego zepsucia pieprzył w lesie żądną wrażeń wołowską dziewczynę…
A tamta dziewczyna wdychała coś z inhalatora.
— Wychodźcie — odezwał się raptem do Vicki i Lizzie. — Już. W tej chwili wyjdźcie z budynku. Vicki, bierz Annie.
Popatrzyła zaskoczona, ale nie protestowała — pewnie usłyszała coś w jego głosie. Złapała Annie pod ramię i powlokła ją w stronę drzwi.
— Nie, nie — jęknęła Annie. — Nie, proszę. Nie chcę tam wychodzić, proszę…
— No, chodźmy — powtórzył Jackson i złapał Annie pod drugie ramię, żeby pomóc Vicki ją wlec.
— Co? Co to jest? — dopytywała się Lizzie, ale posłusznie ruszyła za nimi.
Na dworze Dirk wyjrzał nad ramieniem Annie i zaczął płakać jeszcze głośniej. Lizzie porwała go w ramiona. Jackson pognał je wszystkie — Annie bez płaszcza — w deszczu w stronę swojego helikoptera. Kamery ruszyły w ich kierunku, a reporterzy, śledzący wyniki wyborów, podnieśli wzrok znad ekranów… Jackson wepchnął Annie do kabiny i wystartował.
— Dobra — zaatakowała Vicki. — Co to było?
— Jeszcze nie jestem pewien — odparł Jackson. — Chyba jakiś neurofarmaceutyk, jak mi się wydaje. W postaci gazowej. Tylko… — Tylko że czyściciel komórek w organizmie Annie musi już dawno pracować, oczyszczając całe ciało z obecności obcych cząsteczek, kiedy tylko przestała je wdychać. Jednak Annie nadal kuliła się i trzęsła, a Dirk płakał i z całych sił przyciskał się do matki. No i jeśli neurofarmaceutyk rozpylono w budynku, to on, Lizzie i Vicki także powinni byli się go nawdychać. Tylko że Lizzie była wyraźnie wściekła, Vicki — czujna, a sam Jackson wcale nie czuł się roztrzęsiony ani niespokojny. A więc jeśli nie w budynku…
Wylądował i obrócił się w fotelu, żeby spojrzeć na siedzącą z tyłu Annie.
— Annie, czy jadłaś śniadanie na poletku żywieniowym?
Potrząsnęła przecząco głową i splotła ciasno dłonie. Strzelała oczami na boki, a jej pierś unosiła się i opadała gwałtownie.
— Czy Billy jadł śniadanie na poletku żywieniowym?
— Po… poszedł tam, żeby przynieść nam trochę ziemi na śniadanie… przyzwoicie…
— I wcale nie byłaś dzisiaj na poletku żywieniowym? Annie zaczerpnęła głęboko powietrza.
— Ja… później. Jak sobie poszli ci reporterzy i wszyscy wrócili do domu… Wyszło trochę słońca i… Dirk potrzebuje słońca. Tylko tam siedzieliśmy, w ubraniach… my nie… — urwała i zapatrzyła się w okno, z ładną, pulchną twarzą ściągniętą przerażeniem. — Proszę, doktorze, niech pan mnie weźmie do domu…
Zupełnie jak Theresa.
— Oddychaj równomiernie, Annie — nakazał jej. — Proszę, przyłóż sobie ten plasterek.
— Nie, ja… Co to jest? — Annie bezradnie potrząsnęła głową.
— Vicki, przyłóż jej ten plaster — nakazał wobec tego Jackson. Przyglądał się uważnie, jak Vicki to robi. Annie — Annie! — wcale się nie opierała.
Skuliła się przy oknie, wystawiła rękę w mdłym geście obrony, który oszołomiona sytuacją Vicki zupełnie zignorowała. Przykleiła energicznie plaster do karku Annie. Annie zaskamlała.
Po kilku minutach usiadła trochę bardziej prosto, ale jej dłonie nadal pozostały ciasno splecione, a całe ciało napięte.
— Czy teraz już możemy wracać do domu? Co tu się dzieje, doktorze? Proszę… niech pan nas weźmie do domu!
Jackson przymknął oczy. Ten plaster to był neurofarmaceutyk, który nosił przy sobie dla Theresy, a którego ona nigdy nie chciała użyć. Powodował produkcję biogennych amin, które z kolei wyzwalały w organizmie aż dziesięć różnych neuroprzekaźników. Łagodziły one niepokój i obniżały zahamowania w stosunku do bodźców uznanych za groźne. Plaster złagodził nieco symptomy Annie, ale ich nie wyeliminował.
— Vicki, przyłóż plaster Dirkowi — powiedział, ale zaraz się poprawił. — Nie, czekaj — lepiej nie.
Krew i mózg Dirka powinny już być oczyszczone ze wszystkiego, czego mógł się nawdychać w obozie, a mimo to nadal zachowywał się jak niemowlę z bardzo poważnymi zahamowaniami, w szczytowym stadium ataku lęku przed obcymi. A przecież Dirk zwykle nie był nieśmiały. Dlaczego ten neurofarmaceutyk się nie zużywa?
— To było na poletku żywieniowym, prawda? — odezwała się Vicki. — Lizzie, chodziłaś tam dzisiaj?
— O czym wy w ogóle mówicie, co? — zaczęła dopytywać się Lizzie. — Czy ktoś coś zrobił Dirkowi?!
— Ja też nic nie jadłam u tamtych — mówiła Vicki. — Byłam zbyt podekscytowana. Dlaczego czyściciel komórek nie neutralizuje efektów u Dirka?
— Nie wiem — odparł Jackson, a w tej samej chwili Lizzie wrzasnęła:
— Jakich efektów?! Co się stało mojej dzidzi?! — A Annie sięgnęła ręką przez oparcie fotela, klepnęła Jacksona w ramię i rzuciła roztrzęsionym głosem:
— Jak ktoś coś zrobił temu dziecku…
Vicki zignorowała ich wszystkich i włączyła z powrotem terminal.
ROZKŁAD GŁOSÓW
W WYBORACH DODATKOWYCH
NA STANOWISKO NADZORCY OKRĘGOWEGO
OKRĘGU WILLOUGHBY
SUSANNAH WELLS LIVINGSTON: 104
DONALD THOMAS SERRANO: 1681
SHOCKEY TOOR: 32
— To Donald Serrano — stwierdziła Vicki. — Znalazł sposób, żeby wygrać wybory, a wszyscy myśleli, że zadowala się tylko rozdawaniem łapówek w naturze.
— Nie — odpowiedział jej Jackson. — Nie wiemy, jak to zrobić.
— Co zrobić?! — krzyknęła Lizzie.
Podniósł głos, żeby przekrzyczeć strach Annie, niepokój Lizzie i płacz Dirka.
— Jak wyprodukować neurofarmaceutyk, który nie zostanie natychmiast uprzątnięty przez czyściciela komórek. Periodyki medyczne, moi koledzy ze studiów, którzy zajęli się badaniami… wszyscy tego szukają. Dającego się opatentować halucynogenu albo syntetycznej endorfiny, albo innego wywołującego błogostan narkotyku, którego nie trzeba wdychać co kilka minut… Na litość boską, wyjdźmy na zewnątrz, Vicki. Nie słyszę własnych myśli.
Jackson i Vicki wygramolili się na zewnątrz. Jackson zamknął drzwi przed obsypującą go trwożliwymi pytaniami Annie i uparcie chcącą pójść za nim Lizzie. Stał później na deszczu, po karku spływała mu woda, a on próbował jakoś poukładać myśli.
— Nikt w całym medycznym światku nie zbliżył się nawet do tego rodzaju przełomu. A gdyby nawet, nie wykorzystaliby tego na tak groszową sprawę jak lokalne wybory. To rzecz warta miliardy.
— No to kto? — zapytała Vicki. — Miranda Sharifi?
— Ale po co? Dlaczego Superbezsenni mieliby coś takiego robić?
— Nie wiem.
Helikopter cały się trząsł. Jackson popatrzył na Lizzie, wściekle walącą od środka w zalewane deszczem okno, na Annie, z tą ledwie przywróconą odrobiną tolerancji dla nowych sytuacji i to tylko na tyle, na ile wystarczy neurofarmaceutyku w plasterku. Popatrzył na niemowlę, które zachowywało się jak mała Theresa, okazując właściwą Theresie nieśmiałość i przenikliwy lęk przed wszystkim, co nowe, ryzykowne czy choćby odmienne od tego, co robiła zawsze.
Jak na przykład wybór Amatora na stanowisko polityczne. Ale kto, Jackson? — dopytywała się Vicki. — Kto jest w stanie zrobić coś takiego, i to w tylu miejscach naraz? I jak?
— Nie wiem — odparł Jackson. Ale to musiała być Miranda, nikt inny nie posiadł tak zaawansowanej wiedzy neurobiologicznej… ale jednocześnie to nie mogła być Miranda. Przecież z zasady nie działała na szkodę ludzi!
Czy naprawdę?
To musiała być Miranda. To nie mogła być Miranda.
Cała populacja Theres.
— Ja… ja nie wiem.