Выбрать главу

— Jak wyprodukować neurofarmaceutyk, który nie zostanie natychmiast uprzątnięty przez czyściciela komórek. Periodyki medyczne, moi koledzy ze studiów, którzy zajęli się badaniami… wszyscy tego szukają. Dającego się opatentować halucynogenu albo syntetycznej endorfiny, albo innego wywołującego błogostan narkotyku, którego nie trzeba wdychać co kilka minut… Na litość boską, wyjdźmy na zewnątrz, Vicki. Nie słyszę własnych myśli.

Jackson i Vicki wygramolili się na zewnątrz. Jackson zamknął drzwi przed obsypującą go trwożliwymi pytaniami Annie i uparcie chcącą pójść za nim Lizzie. Stał później na deszczu, po karku spływała mu woda, a on próbował jakoś poukładać myśli.

— Nikt w całym medycznym światku nie zbliżył się nawet do tego rodzaju przełomu. A gdyby nawet, nie wykorzystaliby tego na tak groszową sprawę jak lokalne wybory. To rzecz warta miliardy.

— No to kto? — zapytała Vicki. — Miranda Sharifi?

— Ale po co? Dlaczego Superbezsenni mieliby coś takiego robić?

— Nie wiem.

Helikopter cały się trząsł. Jackson popatrzył na Lizzie, wściekle walącą od środka w zalewane deszczem okno, na Annie, z tą ledwie przywróconą odrobiną tolerancji dla nowych sytuacji i to tylko na tyle, na ile wystarczy neurofarmaceutyku w plasterku. Popatrzył na niemowlę, które zachowywało się jak mała Theresa, okazując właściwą Theresie nieśmiałość i przenikliwy lęk przed wszystkim, co nowe, ryzykowne czy choćby odmienne od tego, co robiła zawsze.

Jak na przykład wybór Amatora na stanowisko polityczne. Ale kto, Jackson? — dopytywała się Vicki. — Kto jest w stanie zrobić coś takiego, i to w tylu miejscach naraz? I jak?

— Nie wiem — odparł Jackson. Ale to musiała być Miranda, nikt inny nie posiadł tak zaawansowanej wiedzy neurobiologicznej… ale jednocześnie to nie mogła być Miranda. Przecież z zasady nie działała na szkodę ludzi!

Czy naprawdę?

To musiała być Miranda. To nie mogła być Miranda.

Cała populacja Theres.

— Ja… ja nie wiem.

12

LIZZIE MOCNO PRZYCISKAŁA DIRKA, PRÓBUJĄC PRZY tym udawać, że to tylko ze względu na dziecko. Nigdy przedtem nie widziała niczego podobnego. Doktor Aranow zabrał ich do enklawy Wschodniego Manhattanu, przeleciał właśnie przez pole Y, jakby wcale nie istniało, i wylądował na dachu wieżowca. Tylko że to wcale nie był taki blok mieszkaniowy, jaki Lizzie pamiętała z dzieciństwa, spędzonego w amatorskim miasteczku Wschodni Oleant, i jakie zdarzało jej się potem widywać w czasie wędrówek. Ten dach wcale nie przypominał dachu. Był po prostu śliczny. Porośnięty jasnozieloną genomodyfikowaną trawą, pełen grządek z delikatnymi kwiatami, ławek i dziwnych robotów, na których widok aż zaświerzbiały ją ręce, żeby porozbierać je na części. Ale nawet by ich nie tknęła. Nie była dość bystra. Była tylko tępą Amatorką, która wszystko spieprzyła: przegrała wybory, zawiodła swoje plemię i w jakiś dziwny sposób, którego nawet nie pojmowała, skrzywdziła przy tym własne dziecko.

— Tędy — powiedział doktor Aranow, prowadząc ich po dachu. Było ciepło — na niebie ani jednej chmurki.

— „Ach, cóż tak rzadkie jest jak dzień czerwcowy” — rzuciła Vicki, zupełnie bez sensu, bo przecież jest kwiecień. Vicki się nie uśmiechała, ale nie sprawiała wrażenia zmieszanej jak Lizzie. No tak, oczywiście, Vicki kiedyś sama tak mieszkała. Lizzie poczuła jakiś bliżej nieokreślony wstyd: nie wyobrażała sobie, że Vicki porzuciła coś podobnego. Przypomniała sobie, jak to nieraz pouczała Vicki na temat tego, jak wygląda świat i na to wspomnienie aż skręciła się w środku. Za mało wiedziała, żeby pouczać Woły. Nic nie wiedziała.

A jeszcze wczoraj wiedziała wszystko. Jeszcze wczoraj.

Doktor Aranow odwiózł Annie do obozu. Teraz wprowadził Lizzie, Dirka i Vicki do windy, która powiedziała:

— Dzień dobry, doktorze Aranow.

— Dzień dobry. Proszę do mojego mieszkania. Czy moja siostra jest w domu?

— Tak — odpowiedziała winda. — Pani Aranow jest w domu.

Winda zatrzymała się, a drzwi otworzyły się wprost na najpiękniejszy pokój, jaki Lizzie w życiu widziała. Długi, wąski, z gładkimi białymi ścianami, podłogą z błyszczącego srebrzystoszarego kamienia, usianą dywanikami. Idealny stoliczek, a na nim róże — tylko że właściwie to nie były róże, miały dziwne srebrnoszare liście i urzekający zapach — i obraz oświetlany nie wiadomo przez co. Lizzie nic a nic nie rozumiała z tego obrazu. Dwie nagie kobiety karmiły się na trawie, a obok dwaj mężczyźni w sztywnych, niekonsumowalnych ubraniach. Mężczyźni wyraźnie nie byli głodni.

— Oczywiście oryginalny Manet — odezwała się Vicki, ale doktor Aranow nie odpowiedział. Szedł energicznie dalej, a kiedy ruszyły za nim, Lizzie zorientowała się, że cudny biały pokój z różami to tylko korytarz.

W środku mieszkania był kolejny korytarz, a potem prawdziwy pokój. Lizzie aż dech zaparło w piersiach. Jedna ściana była cała z pola Y i wyglądała na zielony, bardzo zielony park. Na pozostałych ścianach przemieszczały się subtelne szaro-białe wzory — to pewnie jakieś programowane ekrany. Czy ten park to też program? Krzesła były białe i miękkie, stoły lśniły wypolerowane, w środku miały jakieś dziwne rośliny… Była tam też dziewczyna, siedziała na twardym, drewnianych krześle i jadła doustne jedzenie z jakiegoś dziwnego robota, który sam był płaski i lśniący jak kolejny stół.

— Thereso — odezwał się doktor Aranow, i nawet Lizzie mimo chłonięcia widoku i narastającego przygnębienia — nie wie nic, zupełnie nic! — zdołała dosłyszeć w jego głosie ostrożną delikatność. — Thereso, nie niepokój się, przyprowadziłem tylko kilka osób na spotkanie w interesach.

Dziewczyna skuliła się w swoim krześle. Nie była starsza od Lizzie, a wyglądała na przestraszoną i niespokojną… Bała się Lizzie i Vicki? To bez sensu. Głowę dziewczyny otaczała chmurka bladych, srebrzystych włosów; była bardzo chuda, ubrana w dziwaczną, luźną i kwiecistą suknię, która — Lizzie mogłaby przysiąc — wyglądała na konsumowalną. Jak to możliwe? Nie widać było żadnych dziur.

— To jest Vicki Turner — powiedział doktor Aranow — a to Lizzie Francy i jej syn, Dirk. To jest moja siostra, Theresa Aranow.

Theresa nic nie odpowiedziała. Lizzie wydało się, że trochę drżała i miała przyśpieszony oddech. To była Wołówka, a przecież nie wyglądała tak jak Vicki, reporterzy albo te dziewczyny, które lubiły pieprzyć się z Shockeyem, kiedy został kandydatem. Theresa wyglądała… wyglądała…

Theresa wyglądała tak, jak teraz wyglądał Shockey, Annie i Billy.

Vicki i doktor popatrzyli na siebie znacząco, ale Lizzie nie potrafiła zinterpretować ich spojrzenia, a potem Vicki zapytała miękko:

— Pani Aranow, czy chciałaby pani zobaczyć dzidziusia?

Dziwaczny strach Theresy trochę osłabł.

— Och, dzidziuś… tak… proszę…

Doktor Aranow wziął od Lizzie Dirka — na szczęście akurat spał — i położył na rękach Theresy. Dziewczyna wpatrzyła się w niego w absolutnym zachwycie i ku zdumieniu Lizzie zaczęła płakać. Nie łkała, tylko po jej bladych policzkach toczyły się blade, pozbawione blasku łzy.

— Czy mogłabym… Jacksonie, czy… mogłabym go potrzymać, kiedy będziecie mieli swoje zebranie?

— Oczywiście — odpowiedziała jej Vicki, a Lizzie poczuła chwilowy przypływ niechęci. Dirk to jej dziecko, a ta dziewczyna, ta wołowska Theresa, która żyła sobie w takim otoczeniu, teraz zapragnęła i dziecka Lizzie — ta Theresa nawet nie zapytała jej, Lizzie, czy może potrzymać Dirka. Widać było po niej, że to słabeusz. Ona nie wytrzymałaby nawet trzech minut, gdyby miała, używając własnego sprytu, zaopatrzyć całe plemię w wyszperane dobra.