Выбрать главу

Na dachu zamrugała oślepiona jasnym blaskiem słonecznego poranka. Serce jej zabiło mocniej, a oddech uwiązł w gardle. Kiedy ostatni raz próbowała wyjść poza enklawę, straciła przytomność i wpadła w taką panikę, że miała atak za atakiem…

Ale przecież Cazie już tu jedzie. Jeśli Theresa nie wyjdzie, będzie musiała się z nią zobaczyć.

Zamknęła oczy, zgięła się wpół, włożyła głowę między kolana i oddychała głęboko. Po kilku chwilach panika zelżała. A może wcale nie, tylko perspektywa spotkania całego obozu dzikich, związanych Amatorów wydała jej się mniej straszna niż perspektywa znalezienia się twarzą w twarz z wściekłą Cazie Sanders.

Może w taki właśnie sposób ludzie przeciwstawiają się niebezpiecznym sytuacjom — w ucieczce przed tymi, które wydają im się jeszcze bardziej niebezpieczne.

Idąc w pełnym słońcu przez ogród na dachu w stronę zaparkowanych pojazdów, Theresa pojękiwała cicho. Potem wspięła się do kabiny i odszukała w pamięci komputera współrzędne tamtego obozu biochemicznie związanych Amatorów, oddychając przez cały czas równo i głęboko, żeby nie zawładnęła nią biochemia jej mózgu.

Amatorzy nie wyprowadzili się stamtąd. Theresa obawiała się, że mogli sobie pójść gdzieś indziej — często tak robili — ale jeszcze z powietrza widziała malutkie ludzkie sylwetki poruszające się grupkami po trzy. Jak daleko mogą się od siebie oddalić, zanim umrą? Theresa nie mogła sobie przypomnieć, ile dokładnie wynosiła ta odległość.

Wylądowała, oddychając równo i głęboko, ale tym razem nikt nie podbiegł do jej pojazdu. Wszystkie trójki za to zniknęły natychmiast we wnętrzu budynku i zamknięto drzwi.

Zmusiła się, by wysiąść i podejść do budynku, a potem obejść go dookoła. Pod plastikowym brezentem poletka żywieniowego siedziało troje nagich ludzi, którzy nie zauważyli przylotu helikoptera: dwie kobiety i jeden mężczyzna. Na widok Theresy ich twarze stężały, a w oczach zobaczyła to samo spojrzenie, jakie zwykle widywała w lustrze.

Bali się. Jej! Tak jak bało się dziecko Lizzie. Ten obóz zarażono tak samo jak obóz Lizzie.

— Halo? Czy jest tu Josh? — Josh był przedtem dla niej miły.

Trójka ludzi wstała, zbiła się w ciasną gromadkę i chwyciła za ręce. Nagą plątaniną zaczęli centymetr po centymetrze sunąć w stronę zasłonki z plastiku, która służyła tu za drzwi. Theresa przysunęła się bliżej zasłonki i cała trójka stanęła.

— Chcę rozmawiać z Joshem. I z Patty, i Mikiem.

Imiona te uspokoiły trochę przynajmniej jedną osobę z trójki. Starsza z kobiet wystąpiła krok naprzód i nadal trzymając za ręce pozostałych, odezwała się bojaźliwie:

— Znasz Jompa?

Jompa? Dopiero po dłuższej chwili Theresa zdała sobie sprawę, że chodzi o skrót od Josh-Mike-Patty. Poczuła lekką falę obrzydzenia.

— Tak. Znam Josha i przyszłam się z nim zobaczyć. Proszę mnie do niego zaprowadzić.

Mimo łomotu serca w piersiach, Theresa nie mogła się sobie nadziwić. Mówiła zupełnie jak Cazie. No, może niezupełnie. Ale przynajmniej tak jak Jackson.

Kobieta zawahała się. Miała około trzydziestki, wychudzoną twarz i krótkie, blade włosy jak Theresa.

— Jomp są w środku. Pójdę i ich zawołam.

— Możesz już nie wrócić — odparła Theresa. — Idę z tobą.

— Nie! Nie, nie. Zostań tutaj.

Theresa odsunęła się trochę na bok. Cała triada przemknęła obok niej chyłkiem. Kiedy opuścili wzmacniający promienie słoneczne namiot, ich naga skóra pokryła się zaraz gęsią skórką. Theresa patrzyła, jak pospiesznie wdziewają kombinezony, rzucone przedtem bezładnie na drewnianą półkę, potem podeszła do jasnowłosej kobiety, która skuliła się i nieco cofnęła.

— W porządku. Nic wam nie zrobię. Chcę tylko… chcę się widzieć z Joshem. Będzie mnie pamiętał. — Czy na pewno?

— Jak się nazywacie?

— Jesteśmy Peranla — dobiegł ją ledwie dosłyszalny szept.

Peranla. Percy-Anne-Laura. Albo Pearl-Andy-Lateesha. Albo… nieważne.

A powinno być ważne.

— Peranla, idę z wami zobaczyć się z Joshem.

Triada zamarła w bezruchu. Prawie że przestali oddychać. A jeśli dostaną ataku, jak to zdarza się Theresie, kiedy za bardzo się przestraszy? Co wtedy zrobi Theresa? Ale nie dostali. Po minucie przecisnęli się stłoczoną grupką obok Theresy i rozsypali się niezgrabnie, pędząc co sił za róg fabrycznego budynku. Theresa pobiegła za nimi.

— Otwórzcie drzwi! To my, Peranla! Otwórzcie!

Drzwi otworzyły się, a Peranla wpadła bezładnie do środka. Theresa, sama sobą zdumiona, wcisnęła się za nimi.

Potrwało chwilę, zanim jej oczy przywykły do panującego wewnątrz półmroku. Ponad stu ludzi, pogrupowanych w trójki, stało dookoła i na nią patrzyło. Triady trzymały się blisko siebie i były wyraźnie niespokojne, ale nikt nie wyglądał na przerażonego. Nawet Peranla wyglądała spokojniej niż na zewnątrz. No tak — Theresa we własnym domu, między znanymi sobie ludźmi, także była spokojniejsza. Czuła się bezpieczniej.

Serce przyśpieszyło, a zaciskające się gardło zaczęło napierać na tchawicę.

— Czy… jest tu Josh? Josh!

— Lepiej idź sobie — odezwał się jakiś stary mężczyzna. Kilkoro innych pokiwało głowami.

— Josh? Jomp?

Zaczął powoli podchodzić, wlokąc za ręce Patty i Mike’a. Mike jeszcze zachował na twarzy resztki dawnej wrogości, ale Patty, którą Theresa pamiętała jako okropną sukę, trzęsła się cała i chowała twarz na ramieniu Mike’a. Ten widok z powrotem wyrównał oddech Theresy.

Może kiedy jest się najmniej przestraszonym ze wszystkich, to jakby człowiek w ogóle się nie bał.

— Josh, jestem Theresa Aranow. Byłam tu zeszłej jesieni. Przywiozłam wam ubrania i stożki Y. Opowiedziałeś mi o waszym związaniu i… i o czerwonych strzykawkach.

Josh pokiwał głową, nie śmiejąc spojrzeć jej w oczy.

— I holo, Josh. Pokazywałeś mi holo z Mirandą Sharifi. Prezentowała wam te nowe strzykawki, te, które wam zostawiła, żebyście się pozwiązywali.

— Nic ci do tego — warknął Mike.

— Chcę zobaczyć to holo jeszcze raz, Josh. Proszę. Oglądaliście je już wiele razy, prawda?

Josh znów pokiwał głową. Patty uniosła głowę znad ramienia Mike’a.

— W takim razie — oznajmiła Theresa tak stanowczym tonem, na jaki tylko było ją stać — możecie je zobaczyć jeszcze raz. Tak samo jak zawsze. A ja pooglądam sobie z wami.

— Dobra — odparł Josh. — Ej, wy wszyscy, czas na Mirandę. My jesteśmy życiem i krwią.

— Jesteśmy życiem i krwią — odpowiedział mu pomieszany chór głosów, a Theresa poczuła, jak omywa ich wszystkich fala ulgi, klarowna i czysta jak woda w potoku. To był ich stały obyczaj — bezpieczny i znany. Triady rozsypały się i zmieszały, siadając przed przestarzałą holosceną w miejscach, w których — Theresa dałaby za to głowę — siadywały zawsze. Po minucie sama przycupnęła obok Josha, jak najbliżej drzwi.

— Włączyć — zakomenderował Mike. — Czas na Mirandę.

Holoscena ożyła. Najpierw wir ładnie zmieszanych, lecz nic nie znaczących kolorów, a potem ukazała się Miranda, tylko od piersi w górę, na prostym, ciemnym tle anonimowego pomieszczenia do rejestracji. Miała na sobie biały kostium bez rękawów; niesforne czarne włosy podtrzymywała czerwona wstążka.