Mimo wszystko zdołała jakoś wsiąść do helikoptera.
— Do góry! — wydyszała. — Do domu… — i wtedy zatkało ją, i zaczął się atak, więc mogła teraz tylko starać się oddychać, a pojazd oddalał się coraz bardziej od amatorskiego obozu, w którym żadne malutkie już teraz sylwetki nie wysypały się z budynku, żeby patrzeć, jak odlatuje.
Odzyskała panowanie nad sobą tuż przed Wschodnim Manhattanem. Usiadła wygodniej w fotelu i spróbowała zebrać myśli.
Nie może lecieć do domu. Tam wciąż jeszcze może być Cazie. Kazała helikopterowi lecieć nad pierwsze wolne miejsce, które zobaczyła, czyli na opuszczony tor skuterowy. Stamtąd miała widok na wszystkie strony. Siedziała w kabinie, ściskając z całych sił kasetę z hologramem Mirandy Sharifi, i starała się oddychać najgłębiej i najrówniej, jak potrafiła.
Co się właściwie stało?
Była Cazie. Oczywiście, tylko udawała, ale wyszło to na tyle dobrze, że na chwilę odsunęło jej zwykły strach i pozwoliło się zachowywać tak jak nigdy dotąd. Ale jak to w ogóle możliwe? Holoaktorzy, oczywiście, przez cały czas udają, że są innymi ludźmi, żeby w swoich historyjkach wypaść przekonująco… Ale Theresa przecież nie jest holoaktorką. A już z całą pewnością w niczym nie przypomina Cazie. Reakcje chemiczne w jej mózgu przebiegają zupełnie inaczej — niewłaściwie, tak że ciągle się czegoś obawia i czymś niepokoi, i ma to, co Jackson nazwał „poważnym zespołem zahamowań w obliczu rzeczy nowych”… Czy to udawanie, że jest kimś innym, mogło na chwilę zmienić reakcje w jej mózgu? Ale jak to możliwe?
Mogłaby poprosić Thomasa, żeby znalazł jej coś na ten temat.
Ale teraz musi zdecydować, dokąd chce iść, skoro nie chce wracać do domu. Tylko że tak naprawdę chciała tam wrócić. Nie miała pojęcia, ile potrwa ta dziwna, zapożyczona działalność chemiczna w jej mózgu i chciała mieć koło siebie swoje rzeczy: różową sypialnię, szydełkową kapę, Thomasa. Ale jeśli tam jest Cazie…
Jeśli tam jest Cazie, Theresa może po prostu stać się kimś, kto powie Cazie, że to nie najlepsza pora na rozmowy. Kimś, kto potrafi powiedzieć: „Przykro mi, ale jestem zmęczona i muszę teraz się zdrzemnąć”. Nawet jeśli miałaby tak udawać tylko przez minutę. Minuta mogłaby zupełnie wystarczyć, z całą pewnością da radę być kimś zupełnie innym jeszcze przez minutę… Leisha Camden. Leisha zawsze była spokojna i stanowcza. Theresa będzie Leisha Camden, spokojnie spierającą się z innymi prawnikami o prawa Bezsennych, podczas gdy Cazie…
Podczas gdy Cazie wedrze się Theresie do środka i rozszarpie ją na kawałki.
Theresa nie zdoła być Leishą Camden przed Cazie. To tak jakby w obliczu nadciągającego huraganu podpierać dom słomkami od drinków. Ale może zdoła chociaż być Leishą Camden przed samą sobą. Udawać, że ma mózg Leishy choć przez krótką chwilę, kiedy będzie obmyślać, dokąd teraz pojechać i co zrobić. Być Leishą, która stawiła czoło problemom i próbowała rozumnie je rozwiązywać…
Gdyby to Leisha próbowała sprawdzić, co wiadomo na temat fałszywego hologramu Mirandy, udałaby się w miejsce, gdzie najpewniej można zdobyć jakieś informacje. Gdziekolwiek by to miało być. Nawet do Selene. Ale Selene nie odpowiada na przekazy, a gdyby nawet Theresa potrafiła się zmusić do podróży kosmicznej… ale nie da rady. Była o tym przekonana. Ale może wcale nie trzeba będzie wędrować aż do samej Selene.
Theresa zacisnęła dłonie na kasecie. Czy naprawdę zdoła się na to zdobyć, nawet kiedy będzie udawała, że jest Leishą? Polecieć na lotnisko, zupełnie samej wynająć samolot… nie, to za ciężkie. Oddech zaczyna się plątać już na samą myśl o tym.
Potem przyszło jej do głowy, że może by wrócić do domu — i próbować nie powiedzieć Cazie, gdzie jest Jackson.
Theresa zakryła twarz rękoma, potem wyprostowała się z nagła. Nie jest Theresą Aranow — jest Leishą Camden. A kiedy będzie tak myśleć, poczuje się inaczej, procesy chemiczne w jej mózgu odrobinkę się zmienią… Jest Leishą Camden. Po prostu nią jest.
— Lotnisko Wschodni Manhattan. Sterowanie automatyczne — powiedziała do pojazdu, a jej głos zabrzmiał odrobinę inaczej nawet dla jej własnych przerażonych uszu.
Kiedy helikopter się wznosił, Theresie przyszło jeszcze na myśl jeszcze coś innego: „Weź neurofarmaceutyk” — zawsze mawiał Jackson. A ona nigdy nie chciała go posłuchać, bo bała się, że utraci swój szczególny dar cierpienia i to miejsce, do którego miał ją zaprowadzić. Zawsze bała się skorzystać z neurofarmaceutyku, żeby nie stać się kimś zupełnie innym.
Wbrew sobie Theresa się roześmiała. Wyszło to zupełnie jak skowyt.
Zaczęła się zastanawiać, kogo zastanie i kim sama wtedy będzie, kiedy już dotrze do Nowego Meksyku.
Najtrudniej było, jak się okazało, wynająć pilota.
Theresa weszła do budynku lotniska Wschodni Manhattan na Lexington Avenue. Był to smukły, staromodny budynek z przesuwającymi się metalowymi programowanymi ścianami. Obok niej sunęli śpiesznie ludzie w stronę różnych drzwi lub terminali. Grupka mężczyzn i kobiet ubranych w oficjalne sarongi, roześmianych, wymieniających żarty. Mężczyzna w czarnym hologarniturze, niosący w ręku pilota i plik wydruków. Podróżująca samotnie starsza pani o miłej twarzy. Theresa już zebrała się na odwagę, żeby się odezwać, kiedy podleciała do niej okrągła, bezosobowa robokamera wielkości ludzkiej głowy.
— Stoi pani bez ruchu już dwie minuty, proszę pani. Czy mogę w czymś pomóc?
— Och, tak! — wypaliła Theresa. — Potrzebuję… Chcę wynająć prywatny samolot. Z pilotem. Żeby mnie zawiózł do… do Nowego Meksyku.
— Z biurem obsługi lotów czarterowych można się skontaktować z każdego terminalu dla klientów, proszę pani. Jeśli mogę w czymś jeszcze…
— Ale ja nie wiem jak!
— Zechce mi pani na chwilę wybaczyć, muszę wykonać autodiagnozę. — Robokamera zamruczała miękko. — Moje oprogramowanie nie wykazuje błędów w funkcjonowaniu sensorów. Pani jest genomodyfikowanym dorosłym, prawda?
— Tak. Jestem… Jestem dorosła. Ale mimo to nie wiem, jak się korzysta z terminalu dla klientów. — Theresa poczuła, jak pali ją zaczerwieniona twarz.
— Czy życzy pani sobie, żebym zademonstrował działanie systemu?
— Och, tak. Bardzo proszę.
Robokamera powiodła ją do rzędu terminali. Theresie udało się przynajmniej rozpoznać kredytowy skaner siatkówkowy. Stała potulnie przed ekranem, aż w końcu przyjemny, cichy głos zapytał:
— Witamy na lotnisku Wschodni Manhattan, pani Aranow. Jaki numer lotu pani sobie życzy?
— Proszę obsługę lotów czarterowych.
— Proszę bardzo — odpowiedział system.
Na ekranie pojawiły się rzędy liter. Theresa poczuła, że na policzki wraca jej rumieniec. Czytanie idzie jej tak powoli. Ale robokamera zapytała zaraz:
— Dokąd pani życzy sobie lecieć, pani Aranow? I kiedy?
— Do Nowego Meksyku. W okolice Taos. A chcę wyruszyć natychmiast. Z… z… — Jak trzeba prosić, żeby pilot nie wyglądał zbyt groźnie? Theresa rozpaczliwie odsunęła się o krok.
— Trzeci warunek nie został zrozumiany. Proszę powtórzyć — powiedział terminal.
— Chcę lecieć z kimś bezpiecznym!
— Mamy obecnie troje pilotów z potrójnym A w zakresie bezpieczeństwa pilotażu, gotowych do odbycia lotu krajowego w ciągu najbliższej półgodziny. Obowiązują ekspresowe stawki. Przedstawiam rejestry lotów. Czy życzy pani sobie połączyć się z kimś z tej trójki?
Rejestry lotów — kolejne rzędy malutkich literek. Ale były tam także zdjęcia: trzy genomodyfikowane, atrakcyjne twarze. Jednak nie wyglądały po wołowsku. No tak, oczywiście, to są techniczni.