— Z tą. Z kobietą. Proszę mnie połączyć.
Pilotka połączyła się z nią natychmiast. Dobiegała chyba czterdziestki, miała wyrazistą twarz, bez makijażu — całe piękno zawarło się w tych mocnych, surowych rysach. Jej głos także był mocny i surowy.
— Pani Aranow? Czy życzy pani sobie pilota na natychmiastowy lot do Nowego Meksyku?
— Tak. Nie. Ja… sama nie wiem.
Kobieta na obrazie pochyliła się do przodu, przyglądając się uważnie twarzy Theresy.
— Sama pani nie wie?
— Nie, to znaczy: tak, wiem. Nigdzie nie lecę, nie potrzebuję pilota. To pomyłka. — Zaczęła odsuwać się niezgrabnie od terminalu. Zatrzymał ją ten spokojny, mocny głos.
— Pani Aranow, robot, który znajduje się obok, przyprowadzi panią prosto do mojego samolotu. Możemy startować natychmiast. Jeśli źle się pani czuje, mogę posłać po panią jakiś pojazd.
— Nie, ja… No dobrze, już idę.
Utkwiła wzrok w robocie, z całej siły chciała widzieć tylko jego i nic więcej. Tylko tę okrągłość szarej kuli, nie była groźna, tylko trzeba iść za nią i nie myśleć… tak jakby to zrobiła Cazie.
Nie, wcale nie. Cazie sama pilotowałaby własny samolot.
No dobra, mniejsza o Cazie, nie może być Cazie, ale musi być kimś innym, bo ona, Theresa, nigdy sobie z tym nie poradzi, już czuje, że wpada w panikę, kim by tu mogła być, bo przecież nie zna właściwie nikogo poza Cazie i Leishą…
I Jacksonem. „Weź neurofarmaceutyk, Tessie”. No dobrze, będzie Theresą na neurofarmaceutyku. Będzie kimś, kto jest chemicznie uspokojony, kimś, kto wierzy, że w tym świecie jest jakiś sens…
— Witam, pani Aranow. Jestem Jane Martha Olivetti, pilot pierwszej kategorii.
Już jest na miejscu. Samolot wznosił się teraz przed nią, choć Theresa zupełnie nie pamięta, jak jechała magnetycznym autokarem dla pasażerów ani jak szła później przez płytę lotniska. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że pas startowy nie jest chroniony polem Y, albo chroniony tylko na obrzeżach, bo poczuła podmuch rzeczywistego zimnego kwietniowego wiatru. Kiedy wsiadała do samolotu pilot Olivetti, cała się trzęsła.
— Na tym stojaku, w zielonym pudełku znajdzie pani plastry ze środkami uspokajającymi — poinformowała ją spokojnym głosem pilotka. — W czerwonym jest endorkiss, w żółtym hallufun, a w brązowym — sleepease.
Theresa spojrzała tęsknie na to brązowe. Ale większość plastrów, jak mówił Jackson, była przystosowana do Odmienionych organizmów. Ostrzegał ją, by nie korzystała z niczego, co nie było przystosowane do jej nie Odmienionych procesów chemicznych.
— Nie, dziękuję. Proszę tylko… o koc. — Cała się trzęsła, mimo że wnętrze samolotu było ogrzewane.
Gdzieś nad pokrytymi śniegiem wzgórzami Theresie udało się zasnąć. Obudziła się, kiedy pilotka oznajmiła:
— Pani Aranow, jesteśmy w Taos. Czy chce pani lądować tutaj, czy na jakimś prywatnym lotnisku?
— Czy wie pani, gdzie jest lotnisko dla… dla La Solana? Tam gdzie kiedyś mieszkała Leisha Camden?
Pilotka Olivetti obróciła się i popatrzyła na nią w zdumieniu.
— Oczywiście, że wiem. Przez cały czas latają tam tłumy turystów i reporterów. A ostatnio też ludzie, którzy chcą prosić Richarda Sharifi o przesłanie wiadomości do córki. Ale to pani nic nie da — Richard Sharifi nigdy się nie pokazuje. Uzyska pani co najwyżej standardową zarejestrowaną wypowiedź.
Theresa przymknęła oczy. Co ona sobie właściwie myślała? To oczywiste, że nie ona pierwsza próbuje się skontaktować z Mirandą przez La Solana. Pewnie próbowali już tego wszyscy na całym świecie — politycy i inne ważne osobistości. A jeśli Richard Sharifi nie chciał się widzieć z nimi, to nie ma żadnego powodu, żeby chciał się zobaczyć akurat z Theresą Aranow. Jest kompletną idiotką.
Co w takim wypadku zrobiłaby Cazie?
— Skoro już tu jesteśmy — rzuciła — to lećmy do La Solana.
Olivetti wzruszyła ramionami i powiedziała coś do swego samolotu.
Theresa zobaczyła zabudowania posiadłości, na długo zanim wylądowali. Bladoniebieska owalna kopuła na pustynnym piasku — jaśniała tak samo idealna i nieokreślona jak jajko rudzika. Terry Mwakambe, najbardziej uzdolniony spośród fizyków-praktyków Mirandy, zaprojektował to pole dla Leishy. Niczego podobnego nie znalazłoby się nigdzie indziej na całej Ziemi — z wyjątkiem opuszczonej wyspy Huevos Verdes, gdzie Miranda ze swymi ludźmi tworzyli strzykawki Przemiany.
To pole to nie była energia Y, tylko coś zupełnie innego — i Theresa nie miała pojęcia co. Ciągnęło się zarówno pod ziemią, jak i w powietrzu. Nic, co zawierałoby kod DNA inny niż próbki zawarte w banku danych, nie mogło się przedostać przez tę błękitną kopułę: ani ptaki, ani owady, ani mikroby. A także nic, czemu nie towarzyszyło DNA odnotowane w banku danych: ani roboty, ani pociski, ani kamienie. Pole przepuszczało także jedynie bardzo wąski zakres promieniowania. I nie mogło go zniszczyć nic z wyjątkiem ataku nuklearnego.
Theresa poszła na piechotę od samolotu w stronę na wpół zagrzebanego w piasku rudzikowego jaja. Pustynne słońce paliło jej odkrytą głowę. Lekki wietrzyk buszował wśród niewiarygodnej sterty śmieci, która nagromadziła się przed błyszczącym błękitem. Stosy holograficznych kaset. Dziecięca lalka. Wystrzępiona flaga amerykańska. Plastikowe kwiaty, zakrwawione chusteczki do nosa, pobielała czaszka jakiegoś zwierzęcia, jakieś niszczycielskie narzędzia, poskręcane i pogięte. I mała, zapieczętowana trumna. Theresie zrobiło się niedobrze. Czy to tylko symbol, czy też rzeczywiście w trumnie spoczywało ciałko czyjegoś nie Odmienionego dziecka, które zmarło na chorobę dającą się bez trudu wyleczyć jeszcze jedną strzykawką?
Jeden fragment pola rozjaśnił się w ogromny ekran o powierzchni metra kwadratowego. Widniał na nim obraz mężczyzny, który wyglądał na czterdzieści lat, jednak Theresa wiedziała, że w rzeczywistości ma siedemdziesiąt siedem. Miał znużone ciemne oczy i gęstą czarną brodę.
— Mówi Richard Sharifi, ojciec Mirandy Sharifi. Nikt, w żadnych okolicznościach, nie może uzyskać wstępu do La Solana. Jeśli chcecie przekazać Mirandzie Sharifi jakąś wiadomość, proszę powiedzieć maszynie rejestrującej, kiedy ma zacząć. Wszystkie przekazy dla Mirandy Sharifi są wysyłane na Selene codziennie. Żaden obiekt, który pozostawicie przed tą ścianą, nie zostanie wniesiony do środka ani zbadany. Dziękuję. — Obraz zniknął.
I tyle. Theresa ciasno splotła dłonie przed sobą.
— Proszę rejestrować.
— Rejestruję.
— Nazywam się Theresa Aranow. Nie znacie mnie. Jestem… właściwie nie jestem nikim. Ale wszędzie są niemowlęta, które umierają, bo nie są Odmienione…
Urwała. Richard i Miranda Sharifi już sami to wiedzą. Cóż mogłaby powiedzieć, żeby ich zainteresować, żeby ich przekonać… o czym? Że ludzie potrzebują pomocy? Kimże jest, by myśleć, że mogłaby komukolwiek pomóc? Bywają przecież takie dni, kiedy z ledwością sama potrafi wstać z łóżka.
Ale nie dziś. Spróbowała jeszcze raz.
— Nie jestem nikim szczególnym. Nie jestem nawet Odmieniona. Chciałam… Musiałam zostać tym, czym jestem, bo jak na Woła nie jestem zupełnie normalna, a jeśli to stracę, stracę Theresę. Stracę… nie będę taka, jaka mam być, żebym mogła znaleźć… to, czego szukam.
Coś zaczęło się w niej dziać. Wróciła fala pewności siebie, którą czuła będąc Cazie, tylko tym razem wcale nie dlatego, że była kimś innym. Dlatego, że teraz była najprawdziwszą Theresą. Słowa wypłynęły z niej takim samym pospiesznym strumieniem jak wtedy, kiedy rozmawiała z siostrą Annę w zakonie Sióstr Miłosiernego Nieba.