Выбрать главу

— Stanowią wyłączną własność Kelvin-Castner.

— A jeśli my… — zaczęła Vicki, ale Jackson przerwał jej w pół słowa.

— Nie. W porządku, Thurmond. Nie potrzebujemy twoich danych. Dadzą się odtworzyć po zbadaniu każdego z członków plemienia Lizzie. A teraz może także i z innych plemion.

Całe plemiona Theres. Pełnych obawy przed wszystkim, co nieznane, pełnych niechęci do obcych i do zmiany trybu życia, który znali, zanim wciągnęli do płuc ten neurofarmaceutyk. Niechętni wszelkim zmianom. Komu mogłoby zależeć, aby taki neurofarmaceutyk w ogóle zaistniał? Jakiemuś potężnemu lobby Wołów, rządowemu czy prywatnemu, które jest zainteresowane finansowo w utrzymaniu status quo. Co w praktyce mogło oznaczać niemal każde wołowskie ugrupowanie. Plemię Lizzie poszło na pierwszy ogień z powodu tej nienormalnej, bardzo nagłośnionej próby wygrania wyborów. A na pewno nie będzie ostatnie.

Podobizna Thurmonda Rogersa przyglądała się Jacksonowi uważnie.

— Oczywiście, masz rację, Jackson. Każdy może uzyskać nasze dane. Dlatego właśnie musimy tak szybko działać, jeśli chcemy doprowadzić do opatentowania tej cząsteczki. O ósmej trzydzieści Alex Castner ma się widzieć z Cazie oraz kilkoma innymi potencjalnymi inwestorami. Chętnie zapewnię ci odpowiednie pomieszczenie, w którym będziesz mógł się doprowadzić do porządku, a także pożyczę oficjalny garnitur w twoim…

— Tak, dzięki — odpowiedział Jackson. Siedząca obok Vicki znieruchomiała. Jackson wziął ją za rękę. — A także coś dla… dla mojej przyjaciółki. Chociaż ona poczeka na mnie w tym twoim pomieszczeniu.

— Oczywiście — odparł natychmiast Rogers. Wyglądał teraz znacznie pogodniej. Wreszcie zdołał rozpracować Vicki. Jackson niemalże słyszał jego myśli: Nie w moim typie, ale gdzieś pod tym wszystkim w gruncie rzeczy dość ładna, Jackson zawsze lubił takie cierpkie kobietki, w końcu ożenił się z Cazie Sanders, nie? Vicki na szczęście się nie odezwała, dopóki holohostessa nie doprowadziła ich do dyskretnej sali konferencyjnej z dyskretną sypialnią i łazienką za dyskretnymi drzwiami.

— Nie w tej biochronionej części budynku, w której siedzi teraz Rogers — skomentowała, otwierając na chybił trafił różne szafki. W środku wisiały oficjalne ubrania i szlafroki kąpielowe. — Chcesz się założyć, że Rogers będzie uczestniczył w tym spotkaniu tylko w postaci hologramu?

— To możliwe.

— Chociaż ten kącik jest całkiem przyjemny. — Przycisnęła się do Jacksona i wyszeptała mu wprost do ucha, tak cicho, że żaden podsłuch nie był w stanie tego wyłapać. — Co masz zamiar zrobić?

Nie miało znaczenia, że nie mógł nigdzie dojrzeć kamer — i tak tu były. Otoczył ją ramionami i odszepnął:

— Pozwolić Cazie zainwestować.

— Dlaczego?

— To jedyny sposób, żeby się dowiedzieć, co zamierzają.

Pokiwała głową tuż przy jego ramieniu. Czuł się nieswojo, trzymając ją w ramionach. Była inna w dotyku niż Cazie — wyższa, mniej krągła. Miała chłodniejszą skórę. Pachniała inaczej. Jackson poczuł, że ma erekcję.

Puścił Vicki i odwrócił się, udając, że pochłania go przeglądanie ubrań wiszących w szafie. Kiedy odwrócił się z powrotem, spodziewał się, że zobaczy na jej twarzy sardoniczny uśmiech, że stoi gotowa wypowiedzieć uszczypliwą uwagę. Ale nie: stała cicho, taka jakaś osamotniona, na środku pokoju, a jej twarz przybrała taki wyraz, który u każdej innej osoby Jackson określiłby jako tęskny.

— Vicki…?

— Tak, Jacksonie? — Podniosła na niego wzrok i zobaczył, zaszokowany, że jej oczy wyrażają teraz tylko nagie pragnienie.

— Vicki… ja…

W tej chwili odezwał się jego przenośny terminal.

— Trzęsienie Księżyca od Theresy Aranow. Powtarzam: trzęsienie Księżyca od Theresy Aranow.

„Trzęsienie Księżyca” to taki ich rodzinny kod, jeszcze z dzieciństwa, na wypadek najwyższego zagrożenia. Theresa nigdy przedtem go nie użyła. Jackson włączył terminal. Na ekranie zobaczył jej obraz, była w jakiejś małej kabinie — wyglądało to na samolot. Ale to przecież niemożliwe. Theresa nie potrafi prowadzić samolotu.

— J-jackson! — wysapała rozpaczliwie. — Oni nie żyją!

— Kto? Kto nie żyje, Thereso?

— Wszyscy w La Solana! Richard Sharifi! — nagle Theresa wzięła się w garść. — Richard Sharifi. Był w posiadłości, a przynajmniej było tam jego ostatnio zarejestrowane holo… La Solana…

Za jego plecami Vicki rzuciła gwałtownie:

— Włączyć terminal! Sieć informacyjna! Kanał trzydziesty piąty! Na ścianie rozjarzył się ekran.

— …detonacja nuklearna w La Solana, chronionej potężnym polem posiadłości w Nowym Meksyku, w której zamieszkiwał ojciec Mirandy Sharifi, Richard Keller Sharifi. Do zamachu, będącego pogwałceniem międzynarodowych zakazów, nie przyznało się na razie żadne ugrupowanie. Biały Dom wystosował oświadczenie, w którym wyraża swoje oburzenie tym faktem. Pentagon natychmiast wysłał na miejsce wybuchu grupę robotów defensywnych, które mają dokładnie zbadać radioaktywne szczątki w poszukiwaniu wszelkich wskazówek dotyczących pochodzenia, składu czy sposobu przetransportowania bomby. Pole energetyczne wokół La Solana zostało wynalezione przez…

— Lecę do domu, Jackson — powiedziała Theresa.

— Thereso, czekaj chwilkę, jakoś dziwnie mówisz, jakbyś nie była sobą…

— Bo nie jestem — odparła Theresa. Otwarła szeroko oczy i na jedną krótką chwilę uśmiechnęła się. I to było najbardziej niepokojące ze wszystkiego, co Jackson widział w tym pełnym niepokojących zdarzeń dniu. Theresa dorzuciła tym samym obcym głosem: — Pilotka mówi, że przyjęłyśmy dwieście czterdzieści radów. — Ekran pociemniał.

— Jezu Chryste — jęknęła cicho Vicki. — Czy ona… Czy to wystarczy, żeby ją zabić?

— Prawdopodobnie nie, ale będzie bardzo chora. Muszę iść.

— A co z Cazie?

— Niech ją wszyscy diabli — odparł Jackson i zobaczył, że Vicki się uśmiecha, choć wiedział — tak samo jak wiedziała Vicki — że nie mówi tego serio. Jeszcze nie. Ale może któregoś dnia to nastąpi. A tymczasem Cazie nie może zainwestować żadnej poważnej sumy bez jego i Theresy zgody. To przynajmniej lepsze niż nic.

Choć w żadnym stopniu niezadowalające.

16

KIEDY LIZZIE SIĘ OBUDZIŁA, VICKI WCIĄŻ JESZCZE NIE było.

Łatwo było teraz stwierdzić, kto jest w obozie, a kogo nie ma. Wszyscy o tej samej porze zbierali się na śniadanie pod brezentem na poletku żywieniowym i wszyscy siadali lub kładli się zawsze w tych samych miejscach. Niektórzy — Norma Kroll, Babcia Seifert albo Sam Webster kładli się nawet zawsze w tej samej pozycji. Dzień po dniu. Przy karmieniu plemię rozmawiało ściszonymi głosami, a potem wychodzili, zawsze w tym samym porządku, i zabierali się zawsze do tych samych czynności. Przynosili świeżą glebę z nie wykorzystanymi jeszcze składnikami odżywczymi. Sprzątali budynek. Opiekowali się dziećmi, które bawiły się zawsze w te same zabawy, zawsze w tych samych miejscach. Zajmowali się robotami ciesielskimi albo krawieckimi, albo przynosili drewno z lasu, albo tkali materiał na robocie tkackim. Dzień po dniu.

Potem lunch — o tej samej porze, w tych samych miejscach.

Drzemka dla dzieci, robótki albo oglądanie holo, karty albo ćwiczenia. Potem obiad i znów te same miejsca pod brezentem. Wieczorem wciąż te same opowieści, bo nietypowo chłodny kwiecień trzyma wszystkich w budynku. Czy w czerwcu albo w sierpniu też będą siedzieć w środku tylko dlatego, że tak robili w kwietniu?