Выбрать главу

„Nie mogę tego znieść” — Lizzie powiedziała raz do matki. Annie odrzekła: „Ty to zawsze byłaś niecierpliwa. Ciesz się tym, co jest, Lizzie. Jest spokojnie i bezpiecznie. Co, nie chcesz, żeby twoje dziecko miało spokój?”

„Nie taki!” — wrzasnęła Lizzie, ale Annie tylko pokręciła głową i wróciła do swej makatki, którą przygotowywała z kawałka utkanego materiału, kamieni i suszonych kwiatów. Kiedy ją skończy, pomyślała z rozpaczą Lizzie, weźmie się do następnej. O dziesiątej ona i Billy pójdą do łóżka, bo o dziesiątej jest ich pora do łóżka. Kochają się pewnie zawsze w te same dni tygodnia. Z pewnością robią tak Shockey i Sharon, którzy mieszkają w przedziale tuż obok Lizzie. We wtorki i soboty wieczorami, a w niedziele po południu.

Kiedy Vicki była w obozie, Lizzie przynajmniej miała z kim pogadać. Vicki była napięta, podniecona, sfrustrowana, nieprzewidywalna. Vicki była prawdziwa. Krążyła po leśnych ścieżkach w butach oblepionych błotem i gadała o swoich obawach i nadziejach. Czasem Lizzie się zdawało, że Vicki nie odróżnia jednych od drugich.

„Musimy poczekać na Jacksona — powiedziała jej, uderzając pięścią w otwartą dłoń — chociaż robię to z najwyższą niechęcią, on i ten jego wyjątkowo obrzydliwy kolega badacz, Thurmond Rogers, są dla nas jedynym źródłem wiedzy na temat medycznych źródeł tego wszystkiego. Bo to jest problem medyczny, Lizzie, i najlepiej można go zwalczać, mając przed sobą jego medyczny model. W jakiś sposób zmieniono reakcje chemiczne w mózgu, a my…”

„Czekaj — zaprotestowała Lizzie — czekaj!”

Vicki spojrzała na nią uważnie.

„To nie tylko jakiś tam problem medyczny. — Wyczuła, że zaczyna przechodzić na amatorski sposób mówienia, czego nie mogła znieść. Czy nigdy się nie nauczy? — Jest też polityczny. Ktoś to w końcu robi, nie? Samo z siebie to się nie stało!”

„No tak, oczywiście masz rację. Ale nie możemy zająć się bezpośrednio przyczyną — próbowaliśmy tego w czasie elekcji, pamiętasz? Możemy tylko mieć nadzieję, że uda nam się pomajstrować przy rezultatach. No, Jackson, zadzwońże!”

I najwyraźniej Jackson w końcu zadzwonił, bo Vicki gdzieś zniknęła. Czy jest we wspaniałym domu Jacksona we Wschodnim Manhattanie? Czy w Kelvin-Castner w Bostonie? Lizzie nie miała pojęcia.

Ale najgorszy był Dirk.

— Patrz Dirk, wiewiórka!

Tego popołudnia wzięła go na chwilę, ubranego w ciepły zimowy kombinezonik, do jeszcze bezlistnego, kwietniowego lasu. Spod jasnoczerwonego kołnierzyka wymykały się na czoło ciemne kędziorki grzywki. Przez cały króciutki spacer Dirk chował głowę na ramieniu Lizzie i nie chciał za nic podnieść oczu.

— Popatrz na wiewiórkę. Kić, kić!

Małe stworzonko przycupnęło dwadzieścia metrów od nich, popatrzyło na nich badawczo, potem przysiadło na tylnych nogach, zawijając z tyłu puszysty ogonek. Podniosło z ziemi orzeszek i zaczęło go ogryzać: niewielka główka podskakiwała zabawnie nad wzniesionymi łapkami. Dirk spojrzał i rozwrzeszczał się z przerażenia.

— Przestań! Przestań, do cholery! — krzyknęła z kolei Lizzie, ale zaraz zreflektowała się i przestraszyła. Co ona wyprawia? Przecież Dirk nic na to nie poradzi! Przytuliła go mocno i pobiegła z powrotem do budynku. Annie podniosła wzrok znad swojej makatki.

— Lizzie! Gdzieś ty wlokła to dziecko, co?

— Na pieprzony spacer! — Znów była wściekła, bo Dirk, w znanym sobie otoczeniu, zaraz się uspokoił. Na podłodze zobaczył klocki, które zrobił dla niego Billy — te same klocki, którymi zawsze bawił się o tej porze po południu — więc zaczął wierzgać, żeby Lizzie położyła go na ziemi.

— Ty mi się tu nie wyrażaj — skarciła ją Annie. — No, chodź do babci, Dirk, czas na klocki, co? Chodź do babci.

Dziecko zupełnie ucichło. Zadowolone, zaczęło układać klocki, jedne na drugich. Annie uśmiechnęła do niego. Lizzie ogarnęła rozpacz.

— Gdzie ty znowu idziesz, dziecko? — zapytała Annie. — Usiądźże i porozmawiaj ze mną trochę.

— Idę na dwór.

Ciemne oczy Annie wypełnił niepokój.

— Nie, lepiej zostań. Lizzie, siądź sobie tutaj ze mną i z Dirkiem…

Lizzie wypadła pędem za drzwi.

Zza szarych chmur zaczęło wyglądać słońce. Zaczęła iść bez celu przed siebie — dokądkolwiek, byle dalej od tej spokojnej, bezpiecznej rutyny, którą zostawiła za sobą. Która będzie się tak ciągnęła dzień za dniem, aż wszyscy wymrą.

Maszerując ścieżką na szczyt góry, kopała od czasu do czasu gałązki postrącane z drzew przez zimowe wiatry. Czy ta ścieżka będzie coraz rzadziej uczęszczana, jeśli nie weszła w skład czyichś codziennych rytuałów? Czy ten neurofarmaceutyk będzie się rozprzestrzeniał? Może i ona, Lizzie, zarazi się któregoś dnia, jeśli nadejdzie druga fala. I nawet nie będzie jej to przeszkadzać — to właśnie jest w tym wszystkim najgorsze. Będzie taka jak Annie — wdzięczna, że jest bezpiecznie i spokojnie.

Lizzie przystanęła i trzasnęła z całej siły w młodą brzózkę. Nie. Ma osiemnaście lat i nie może tak po prostu się poddać. Nigdy dotąd się nie poddała, przez całe swoje życie. Musi być coś, czym mogłaby się zająć. Po prostu musi.

Ale co?

Nie mogła zacząć szukać antidotum — tym zajmowali się już Jackson, Vicki i Thurmond Rogers. Nie może zorganizować następnych wyborów — kiedy wszyscy są tacy, nie ma szans, żeby przekonać ludzi, że władzę trzeba oddać w ręce Amatorów. To wszystko jakoś dobrze się złożyło dla kandydata Wołów!

Czy to właśnie dlatego tak się zdarzyło? Czy to Donald Serrano zorganizował ten nowy farmaceutyk — „przede wszystkim bezpiecznie” — żeby Woły mogły wygrać wybory? Ale przecież Jackson mówił, że to jakiś zupełnie nowy neurofarmaceutyk, którego nie może wyeliminować nawet czyściciel komórek, bo sprawia, że organizm zmienia na stałe zestaw protein, które sam wytwarza. Nikt nie chciałby marnować czegoś takiego na mało istotne wybory nadzorcy okręgowego w Willoughby.

Chyba że go po prostu testują. Chyba że kto go na razie testuje?!

To rozumowanie prowadzi donikąd! Jest za głupia, żeby móc się czegoś domyślić. Co ona sobie wyobraża: że jest Mirandą Sharifi?

Jest Lizzie Francy, i tyle. Najlepszym szperaczem komputerowym w kraju. A może nawet na całym tym cholernym świecie!

Dobra, dobra — szydziła sama z siebie — skoro jest takim wystrzałowym szperaczem, to czemu nie szpera? Po co sterczy tu, w tym kwietniowym lesie, i obija malutkie drzewka, kiedy powinna zająć się tą jedną cholerną rzeczą, którą naprawdę potrafi? Najpierw powinna chronić się przed wchłonięciem neurofarmaceutyku — a to znaczy, że musi znaleźć sobie jakieś mieszkanie poza obozem. W górach jest pełno porzuconych chat. Inne plemiona tu nie wrócą, dopóki nie zrobi się cieplej, co nastąpi za parę miesięcy. Będzie wystarczająco bezpieczna. Może wziąć zapasowy stożek Y i swój terminal, a potem siedzieć przy nim przez osiemnaście godzin na dobę, szukając odpowiedzi w sieci.

Bez Dirka?

Stanowczy krok Lizzie na chwilę zgubił rytm. Nie może go zabrać. Inaczej przez cały czas będzie płakał ze strachu przed nowym otoczeniem. A ona przez cały czas będzie musiała się nim zajmować. Nikt jej nie powiedział, kiedy z taką radością zaszła w ciążę, ile dziecko zabiera człowiekowi czasu. Zwłaszcza takie, które raczkuje i wszystko wkłada do buzi. Nie może wziąć Dirka. Będzie musiała zostawić go z Annie i resztą plemienia, tam gdzie jego miejsce, dopóki nie uda jej się znaleźć czegoś, dzięki czemu dowie się, co ma robić, żeby go wyleczyć.

A ona już na pewno to znajdzie. W końcu jest Lizzie Francy. A oni — kimkolwiek są! — nigdy nie dadzą jej rady!