— Może — odparła Cazie. — Ale już to sprawdzałam. Nikomu innemu nie przydarzyła się taka awaria czujników. Tylko nam. Więc lepiej chyba pojedźmy sprawdzić. Dobrze, Jackson? Jutro rano?
— Jestem zajęty.
— A niby czym? Wcale nie jesteś zajęty — w tym cały problem, nikt z nas nie bywa już naprawdę zajęty. Wreszcie mamy coś do zrobienia, coś, co ma wpływ na nasze finanse, coś, co naprawdę jest istotne. Jedź ze mną.
Uśmiechnęła się do niego promiennie, a wydłużone, złociste oczy chytrze wypełniły się prośbą, której zabrakło w butnych słowach. Jackson miał świadomość, że potem, kiedy wciąż od nowa będzie przypominał sobie w łóżku tę rozmowę, nie zdoła już odtworzyć tych ujmujących cech jej postaci: wyrazu oczu, mowy gestów, tonu głosu. Przypomni sobie tylko te pozbawione subtelności i wdzięku słowa i przeklnie się za to, że się zgodził.
Cazie roześmiała się radośnie.
— No to o dziewiątej. Ja prowadzę. A tymczasem umieram z głodu. O, Tessie, jesteś już. Jaki śliczniutki genomodyfikowany ptaszek. Umiesz mówić, ptaszku z klatki? Umiesz powiedzieć „społeczny rozpad”?
Theresa uniosła w górę klatkę z energii Y i odpowiedziała jej:
— On tylko śpiewa.
— Jak większość z nas — rzuciła szybko Cazie. — W pozbawionych harmonii tonach rozpaczy. Jackson, naprawdę jestem głodna. A dziś nie mam ochoty na doustne. Może dotrzymamy towarzystwa Tessie, kiedy będzie jadła, a potem zaprosisz mnie na kolację na tym swoim smakowitym poletku żywieniowym.
— Wychodzę — odparł szybko Jackson. Theresa rzuciła mu krótkie, zaskoczone spojrzenie, które natychmiast ukryła. Nigdy nie był w stanie określić, ile ona wie na temat tego, co łączyło go z Cazie. Theresa niezwykle wrażliwie reaguje, gdy komuś jest przykro, musi intuicyjnie wyczuwać, że to niemożliwe, aby Jackson poszedł spokojnie z Cazie do jadalni, zdjął z siebie większość ubrania i położył się na wzbogaconej substancjami odżywczymi glebie, żeby jego Odmienione ciało mogło przez swoje kanaliki żywieniowe wybrać z niej to, czego mu potrzeba — w idealnych proporcjach. Jackson nie był w stanie, choć pokusa była potężna. Leżeć w ciepłym świetle, którego zmienne fale zestawiono tak, by wywoływały w mózgu efekt relaksujący, wdychać nasączone aromatami powietrze, podeprzeć się na łokciu, żeby rzucić coś od niechcenia do Cazie, patrzeć, jak się odżywia, leżąc na brzuchu, z małymi, twardymi piersiami wciśniętymi w miękką ziemię…
Niemożliwe.
Poczekał, aż ustąpi mu erekcja, zanim wreszcie wstał i przeciągnął się z udaną nonszalancją.
— No cóż, czekają na mnie. Dobranoc, Cazie. Thereso, niedługo wrócę.
— Uważaj na siebie, Jackson — odparła Theresa jak zwykle, jakby wierzyła, że wewnątrz enklawy Wschodniego Manhattanu, chronionej polem nawet przed niechcianą pogodą, naprawdę może spotkać go coś złego. Theresa już od roku w ogóle nie opuszczała mieszkania.
— Tak, uważaj na siebie, Jack — ironizowała czule Cazie, a jemu serce aż podskoczyło w piersi, bo wydało mu się, że z tą czułością przemieszany był też żal. Ale kiedy się do niej odwrócił, Cazie znów zachwycała się ptaszkiem Theresy i nawet nie spojrzała w jego stronę.
Będzie jeszcze jutro.
Cholera by wzięła to jutro. To podróż w interesach, mają sprawdzić, co się dzieje w zakładach w Willoughby. Przecież to jego własna cholerna firma — a przynajmniej jedna trzecia — więc powinien częściej przeglądać raporty, wydawać polecenia systemowi SI, który nią zarządzał, dzwonić do naczelnego inżyniera, badać zaistniałe problemy. Powinien bardziej odpowiedzialnie podchodzić do pieniędzy swoich i Theresy. Powinien…
Wiele jeszcze powinien.
Wyszedł w zimną listopadową noc, która pod kopułą przypominała raczej ciepłą wrześniową noc, i zaczął się zastanawiać, gdzie tak naprawdę mógłby chcieć zjeść kolację, jeśli nie we własnym domu.
2
LIZZIE FRANCY ZATRZYMAŁA SIĘ ZNIENACKA NA SZORSTKIEJ trawie pensylwańskiej łąki i ostrzegawczo położyła dłoń na ramieniu Vicki Turner. Wiał zimny wiatr. Trzydzieści metrów przed nimi majaczył w ciemnościach wysrebrzony księżycowym światłem zarys fabryki stożków energetycznych TenTech: pozbawiony okien prostokąt z pianki, czarny i jednolity jak więzienie.
— Dalej nie można — odezwała się Lizzie. — O dwa kroki od nas zaczyna się pole ochronne. Widzisz, jak zmienia się trawa?
— Oczywiście, że nie, przecież nic nie widzę — odpowiedziała jej Vicki. — A ty?
— Byłam tu w dzień — odrzekła Lizzie. — Musimy się przesunąć trochę w lewo… Zaznaczyłam miejsce. Trzęsiesz się, Vicki, zimno ci?
— Zamarzam. Wszyscy zamarzamy. Przecież o to właśnie chodzi w tej naszej nocnej kryminalnej wyprawie, nieprawdaż? Boże, chyba zwariowałam, że się w to pakuję… O ile w lewo?
— Już tutaj. Nie podchodź bliżej, bo wyłapią nas detektory podczerwieni.
— Nie mnie, ja jestem za zimna. Odnotują mnie jako skałę. Nie, nie chcę twojej peleryny, sama jej potrzebujesz.
— Nie jest mi zimno — odparła Lizzie. Otworzyła plecak i zaczęła wyjmować z niego sprzęt.
— To ten twój nadmiar hormonów. Ciąża to jak mały stożek energii Y. No dobra, biorę tę pelerynę… Jak to się dzieje, że twoje ciało nie wyjada ci ciuchów nawet w połowie tak szybko jak moje? A może tylko tak mi się wydaje… Lizzie, skarbie, tylko nie podniecaj się zanadto. To się nie może udać. Nikt, nawet najlepszy szperacz, nie jest w stanie włamać się do fabryki energii Y.
— Ja potrafię — oświadczyła Lizzie.
Obdarzyła Vicki szerokim uśmiechem. Vicki nic nie wie; jest bystra, wykształcona, ale jest Wołem, należy do tych, którzy rządzili światem. To Vicki dała Lizzie pierwszy terminal i nauczyła go obsługiwać. Lizzie zawdzięczała jej wszystko. Ale mimo to Vicki nie wie; jest stara, może nawet ma czterdziestkę, i wyrosła w czasach przed Przemianą, kiedy wszystko było inaczej. Ostatnie pięć lat Lizzie spędziła w sieci i doskonale wiedziała, na co ją stać. Nie było kodu, którego by nie złamała (z wyjątkiem, oczywiście, Azylu, ale to się nie liczy). Ten świat należy do Lizzie, a ona może zrobić w nim wszystko. Ma siedemnaście lat.
Obie kobiety rozwinęły teraz sprzęt Lizzie z chroniących go szmat. Kryształowa biblioteka, systemowy terminal, nadajnik laserowy i holograficzne ubiory na całe ciało. Niektóre z tych urządzeń były samodzielnie sklecone, inne ukradzione, a wszystkie przestarzałe. Lizzie, z tym ogromnym brzuchem przepychającym się niemal na wylot przez mocno wyjedzoną tunikę, pracowicie wszystko poskładała i wycelowywała w stronę budynku. Vicki, zawinięta w jej pelerynę, nagle wybuchnęła zjadliwym chichotem.
— Spotkałam kiedyś Jacksona Aranowa.
— Kto to jest Jackson Aranow?
— Właściciel fabryki, którą zaraz obrabujemy. W każdym razie miała ją jego rodzina. Zawsze mówię, że trzeba znać swych nieświadomych i niedobrowolnych dobroczyńców. Aranowowie to długa linia konserwatystów — nadęci i sztywni. A bogaci jak sam Azyl.
Lizzie oderwała na chwilę wzrok od wyliczeń na monitorze.
— Naprawdę?
— Nie, jasne, że nie naprawdę. Boże, czy ty musisz być taka dosłowna? Nikt nie jest tak bogaty jak Azyl.
— Dobra, gotowe — oznajmiła Lizzie. Uśmiechnęła się szeroko, a jej białe zęby rozbłysły w mroku. — Masz swój worek? Pamiętaj, pole będzie wyłączone tylko przez dziesięć sekund, zanim system się połapie. Masz broń?
— Jeśli to nazywasz bronią — rzuciła ironicznie Vicki, unosząc w górę metalową rurkę, którą trzymała w prawej ręce. — Czy musiałaś wybrać taką ciężką? Jeśli już mam umrzeć, niech to przynajmniej będzie lekka śmierć.