— Bawiłem się trochę wirusem Strukowa — zaczął Chad. — Oczywiście, podczas symulacji. I coś znalazłem.
— Tak? Co mianowicie? I czy istnieje jakiś powód, że nie patrzymy teraz na twoje symulacje?
— Zniszczyłem je. Tutaj są wydruki. Choć oczywiście jestem w stanie odtworzyć i symulacje, jeśli zechcesz je sprawdzić.
Rozwinął przed nią swój zwitek papierów. Rodzice Manninga zapewnili mu genomodyfikowaną urodę według rzadko spotykanego szablonu: typ delikatnego wrażliwca. Miał szczupłą twarz, wysokie, ostro zarysowane kości policzkowe, bladą skórę i długie, ruchliwe palce skrzypka. Palce te drżały teraz, kiedy wręczał papiery Jennifer.
— Na pierwszych stronach są równania biochemiczne i modele… Później mogę omówić każdy z nich po kolei, jeśli zechcesz, ale teraz spójrzmy na ostatnią stronę.
Jennifer zajrzała. Dwa identyczne komputerowe rysunki przedstawiające łańcuchy białkowe. Pod nimi równanie prawdopodobieństwa. Zmienne zostały wpisane odręcznie.
— Różnica jest naprawdę bardzo subtelna — powiedział Chad, a w jego głosie słychać było napięcie. — Widzisz, tutaj… Na ostatnim segmencie po lewej. Różnica chromosomowa mieści się ledwie w kilku aminokwasach.
Teraz Jennifer dostrzegła, że oba rysunki nie są jednak identyczne. Jeden malutki obszar łańcucha białkowego różnił się od tego na drugim rysunku.
— Najważniejsze jest to, że odkrycie zawdzięczam pójściu mało prawdopodobną ścieżką symulacji — mówił Chad, a jego poruszenie wyraźnie narastało. — Ja po prostu się o to potknąłem. To nie jest powszechnie spotykana mutacja i wystąpiła w proteinie Strukowa, czego nie można się było po niej spodziewać… Ale, Jennifer, tylko popatrz na równania!
Łańcuchy białkowe niewiele Jennifer mówiły — nie była mikrobiologiem. Ale matematyka pod spodem należała do standardowego rachunku prawdopodobieństwa. Prawdopodobieństwo wystąpienia takiej właśnie spontanicznej mutacji w ciągu jednego roku — przyjąwszy zmienne Chada dotyczące samoreprodukcji i infekowania — wynosiło 38,72 procent.
— W jaki sposób podziała na wirusa taki właśnie łańcuch proteinowy? — zapytała ze spokojem.
— Sprawi, że stanie się zdolny do życia poza ludzkim organizmem. A co za tym idzie, będzie go można przenosić.
— Innymi słowy ludzie nie będą musieli wdychać wirusa, który zanim zostanie zniszczony przez czyściciela komórek, zdoła wywołać reakcję kaskadową naturalnych amin…
— Zamiast tego wirus będzie mógł być przenoszony z osoby na osobę. Przetrwa we włosach, na ubraniu, na skórze i w jej zagięciach…
— Jak długo?
— Nie wiadomo. Ale z całą pewnością przez kilka dni. Zainfekowana osoba będzie mogła zarażać inne. Przynajmniej przez kilka dni. Przy poprzednim układzie aminokwasów tak się nie mogło zdarzyć. Każdy wirus, który nie został wchłonięty zaraz po ataku, obumierał w kilka chwil później. A jeśli został wchłonięty, i tak ginął zniszczony przez czyściciela komórek.
Jennifer nie pozwoliła, by na jej twarzy ukazał się choć cień zdziwienia.
— Ależ Chad, przecież do tego właśnie dążyliśmy przez cały czas, czyż nie? Ten drugi model rozprzestrzeniania, nad którym właśnie pracuje Strukow, ma wyglądać właśnie tak: przekazywanie podczas kontaktów osobistych. Dlaczego uważasz, że to stanowi jakiś problem?
— Ponieważ jeśli wirus zmutuje w ten naturalny sposób, zanim Strukow będzie gotowy ze swoją wersją zakaźną, nie będzie mógł go kontrolować.
Jennifer czekała. Nadal nie w pełni pojmowała poruszenie Chada, ale mu tego nie mówiła. Nigdy nie okazuj po sobie, ile naprawdę rozumiesz, nawet sprzymierzeńcom. Zatem czekała.
— Istnieją dwa problemy — zaczął wyjaśniać Chad. — Nie, trzy. Jeśli wirus zmutuje, zanim będziemy gotowi, nie będziemy mogli kontrolować jego rozprzestrzeniania. Rozpowszechnianie wirusa za pomocą robotów — jak ci świetnie wiadomo! — starannie zaplanowaliśmy, tak by jak najdłużej uniknąć zainteresowania kół naukowych lub wojskowych. Tego także nie będziemy w stanie kontrolować.
— Już dawno nie jesteśmy w stanie — odrzekła Jennifer. — Zakłady Farmaceutyczne Kelvin-Castner natknęły się na wirusa w jednej z naszych amatorskich placówek testujących. Sam dobrze wiesz.
— To prawda. Ale nie sprowadzili za sobą CDC ani tych z Brookhaven. W każdym razie, jak dotąd. Po drugie, jeżeli wirus stanie się zdolny do życia poza ludzkim organizmem, oznacza to, że miejsca takie jak Kelvin-Castner mogą przebadać jego oryginalny skład białkowy, a nie tylko wtórny wpływ na mózg. A to wielki skok naprzód w pracach nad wynalezieniem szczepionki. Albo nawet czegoś, co odwróci działanie wirusa.
— Ale sam mówiłeś, że znaleźć coś takiego jest niezwykle trudno, nawet kiedy wirus będzie przenoszony bezpośrednio…
— Ależ tak — odparł Chad. — Będzie trudno. Ale przecież nie mamy zamiaru stwarzać Śpiącym żadnej dodatkowej szansy. Po trzecie, jeśli wirus może zmutować w ten sposób z prawdopodobieństwem 38,72 procent, a ja wpadłem na to tylko przypadkiem, to co jeszcze może się stać? I czy Strukow o tym wie?
— Nic mu nie mów — wtrąciła szybko Jennifer. — I o nic nie pytaj. Nie mamy możliwości stwierdzić, czyjego odpowiedź będzie zgodna z prawdą.
Chad pokiwał głową. Zamyślona Jennifer wpatrzyła się w przejrzystą płaszczyznę pod swoimi stopami. Gwiazdy — zimne, odległe… Ale z bliska, przypomniała sobie natychmiast, są bardzo nie uporządkowanym skupiskiem gwałtownie zderzających się obiektów.
— Chcę, żeby dowiedziała się o tym reszta ekipy, Chad. Chociaż dobrze postąpiłeś, pokazując to najpierw mnie i niszcząc symulacje. — Azyl miał własnych młodocianych komputerowych szperaczy. Zwykle Jennifer była bardzo z tego zadowolona. Rosła z nich następna generacja speców od systemów, więc im bardziej pomysłowych technik się imali, tym lepiej. Ale nie tym razem. — Musimy opracować nowy plan rozprowadzania. O wiele szybszy.
— Czy Peruwiańczycy będą mogli tak przyspieszyć dostawy sprzętu?
— Nie wiem. W tym tkwi prawdziwy problem. — Strukow, Jennifer była tego pewna, ze swej strony poradzi sobie z każdą zmianą. — Skieruję do tego Roberta i Khalida.
— W porządku — odparł Chad. Jennifer widziała, że był już znacznie spokojniejszy. Zaraziła go swoim spokojem. I tak właśnie miało być.
Przytrzymał otwarte drzwi, ale Jennifer potrząsnęła przecząco głową.
— Jeszcze tu przez chwilę zostanę.
Chad kiwnął głową i zamknął drzwi.
Jennifer zapatrzyła się na obwiedzioną szlaczkiem płytę w podłodze. W jej obręb powoli wślizgiwała się Ziemia. Nad Pacyfikiem zalegały chmury. Ależ piękna. Tak zdradliwa, moralnie zdegenerowana, ale taka piękna.
Naszła ją nagła ochota, żeby jeszcze raz popatrzeć na grób Tony’ego Indivino w Alleghenach, w stanie Nowy Jork. Tego Tony’ego Indivino, którego za młodu kochała tak, jak nigdy potem nie kochała nikogo. Tony’ego, którego zamordowali Śpiący, ale który zdołał przedtem położyć podwaliny pod Azyl, spokojną przystań dla nich wszystkich…
Jennifer zdusiła tę myśl. Tony nie żyje, a kto nie żyje, tego już nie ma. A kogo już nie ma, nie może rządzić żywymi, nawet przez chwilkę. Kto na to pozwala, naraża się na łzawy i niepotrzebny sentymentalizm.
Tony nie żyje. Ci, którzy nie żyją, już się dla Jennifer nie liczą.
Wszyscy.
— Myślę, że powinnaś przeczytać raporty — upierał się Will. — Przynajmniej raz.