— Nie — odparła Jennifer. Odsunęła się nieznacznie od niego w ich wspólnym łóżku. — I prosiłam cię, żebyś więcej nie poruszał przy mnie tego tematu.
— Wiem, o co prosiłaś — odpowiedział Will bez cienia emocji.
— W takim razie bardzo proszę, żebyś szanował moje życzenia. Will podniósł się na łokciu i popatrzył na nią.
— To ty kierujesz programem neurofarmaceutycznego wirusa, Jennifer. A to oznacza, że musisz mieć świadomość wszystkich związanych z nim czynników. Pozostałości La Solana to właśnie jeden z takich czynników. Ekipa FBI-CIA ustaliła, że bomba nadleciała trajektorią prowadzącą z naszego miejsca w Górach Skalistych, tak jak zakładaliśmy. Analizują tam teraz każdą molekułę materii. Powinnaś przynajmniej rzucić okiem na raporty, które wyszperaliśmy, żeby…
Jennifer wstała z łóżka. Jednym płynnym ruchem zarzuciła na siebie szlafrok. Wyszła z sypialni.
— Jennifer! — zawołał za nią i teraz już słyszała w jego głosie tę nieszczęsną złość, która niemal dyskwalifikowała Willa jako członka ekipy programowej i sprzymierzeńca. Jako mężczyznę. — Jennifer, nie możesz w nieskończoność udawać, że La Solana nie zdarzyła się naprawdę! To się zdarzyło!
Tak, właśnie, zdarzyło się, myślała Jennifer, zamykając za sobą drzwi do sypialni i odcinając się od głosu Willa. Czas przeszły. Już po wszystkim. Nie ma powodu więcej o tym myśleć. To, co się skończyło, nie było bardziej realne niż to, co nigdy nie istniało. Nie ma różnicy.
Ich mały salonik — wszystkie budynki mieszkalne na Azylu były nieduże — pogrążony był w ciemności.
— Włączyć światło — zakomenderowała Jennifer. Ostatnio jakoś nie lubiła ciemności. Czasem wydawało jej się, że kątem oka dostrzega w zakamarkach pokoju jakąś postać — niską, krępą, z masą niesfornych czarnych włosów przewiązanych czerwoną wstążką. Postać, rzecz jasna, nie jest realna. Nie istnieje.
W takim razie nie istniała nigdy.
18
THERESA BYŁA BARDZO CHORA. ALE GDYBY ZOSTAŁA Odmieniona, byłoby z nią jeszcze gorzej. Jacksona niezbyt bawiła ta ironia losu.
Theresa przyjęła dwieście czterdzieści radów. Kiedy tylko Jackson przypędził do domu z Kelvin-Castner, zeskrobał tego z jej ciała, ile się dało. Nie posłał jej do szpitala — w enklawach nie było już szpitali, które zasługiwałyby na tę nazwę. Nie były potrzebne.
Jackson zamówił ekspresowo potrzebny mu sprzęt — wszystko dotarło do ich mieszkania w tym samym czasie co on. Theresa wpadła w histerię.
— Cćśśśś, Tessie, wszystko będzie dobrze. Trzymaj się, kochanie, wszystko jest w porządku, tylko pomóż nam w miarę swoich możliwości.
— Nie żyje! — wykrzykiwała wciąż Theresa. — Nie żyje… nie żyje… nie żyje…
— Nie, nie umrzesz. Cććśśś, Tessie, cicho… — Ale nie dało jej się uspokoić.
— Uśpij ją — poprosiła Vicki, szamocąc się z roztrzepotanymi rękoma Theresy. — Jackson, tak będzie lepiej — dla niej.
Posłuchał jej rady. Potem razem z Vicki zaczął pracować nad bezwładnym ciałem Theresy. Wypompował jej treść żołądka i posłał wyspecjalizowane czyszczące rurki robota w dół jej przełyku, oskrzeli, w głąb odbytnicy, do nosa i uszu, do pochwy i oczu. On i Vicki przemyli środkiem chemicznym każdy centymetr jej ciała. Vicki ścięła długie, jasne włosy Theresy i zgoliła pozostałą szczecinkę. Wtedy Jackson nie wytrzymał i wyszedł z pokoju. Stał w korytarzu i walił pięściami w ścianę.
Kiedy wrócił, Vicki była na tyle miła, że nie spojrzała mu w oczy. Założył jej rurkę dotchawiczną — nabłonek jej dróg oddechowych będzie się łuszczył i puchł, będzie więc potrzebowała jakiejś mechanicznej pomocy przy oddychaniu. Potem wstrzyknął zastrzyk, który miał wywołać silne poty. Podłączył ją do kroplówki pełnej składników odżywczych i elektrolitów. Kiedy skończyli, stanęli nad Theresą, rozciągniętą na łóżku i okrytą bawełnianym prześcieradłem. Najróżniejsze czujniki wewnętrzne, wspomagane plasterkami elektrod, które upstrzyły na zielono jej skórę, przesyłały informacje do głównego terminalu. Theresą wygląda, pomyślał z rozpaczą Jackson, jak chudy, oskubany, zdechły wróbel.
— Zostanę tu, Jackson — odezwała się Vicki. — Nie dasz rady pielęgnować jej sam.
— Zamówiłem już robota-pielęgniarkę z programem do choroby popromiennej. Niedługo tu będzie. Trzeba go było sprowadzać aż z Atlanty.
— Nic nie zastąpi człowieka.
— Wiesz coś na temat choroby popromiennej? — zapytał bardziej szorstko, niż zamierzał.
— Wszystkiego mnie nauczysz.
— Ale Lizzie i Dirk…
— …wcale mnie nie potrzebują — dokończyła. — Lizzie doskonale daje sobie radę. No, a w obozie raczej nie wydarzy się nic szczególnie nowego i zaskakującego.
Jackson się nie uśmiechnął. Ledwie ją słyszał.
— Gdyby Theresa była Odmieniona…
— Domyśliłam się, że nie jest. Ale dlaczego?
Nie zwrócił uwagi na jej pytanie.
— Gdyby była Odmieniona, byłoby jeszcze gorzej. Kiedy Miranda Sharifi tworzyła czyściciela komórek, nie wzięła pod uwagę choroby popromiennej. No cóż, nie mogła uwzględnić wszystkiego. Czyściciel komórek likwiduje zmieniony kod genetyczny. Właśnie dlatego tak wcześnie wyłapuje wszystkie guzy. Ale Theresa… — Nie mógł dokończyć.
Dokończyła za niego Vicki.
— Będzie miała całą masę komórek ze zmienionym kodem genetycznym. Jackson, tak mi przykro. Gdzie jest ta techniczna — pilotka?
— Chyba wróciła do domu.
— No to miejmy nadzieję, że też ma w rodzinie lekarza.
Popatrzył na nią ze złością.
— Nie jestem jednoosobową akcją humanitarną, do cholery! Ona nie jest moją pacjentką.
Vicki nic nie odpowiedziała, ale dotknęła lekko jego ramienia, a potem oświadczyła:
— Idę trochę się przespać. Ty popilnuj jej teraz, a ja cię zmienię za kilka godzin.
— Poproś domowy system, żeby cię obudził. Nazywa się Jones, a hasło do programu gościnnego to „Michał Anioł”.
— Wiem — odparła Vicki, a Jacksonowi nie chciało się pytać skąd.
Po godzinie zadzwonił na lotnisko Wschodni Manhattan i przesłał wiadomość dla pilotki, która wiozła Theresę Aranow. Do wiadomości załączył plik na temat leczenia choroby popromiennej.
Potem przysunął sobie krzesło do łóżka siostry i przyglądał się jej twarzy, dopóki jeszcze wyglądała jak zawsze.
W środku nocy do pokoju zakradła się po cichutku Vicki i powiedziała łagodnie:
— Pozwól mi przy niej posiedzieć.
Jackson na wpół drzemał. Miał krótkie, niespokojne sny, w których atakowały go jakieś ogromne bryłki, próbujące wchłonąć mu głowę… Uświadomił sobie, że to krwinki tarczowate Theresy, zmobilizowane do walki z jej własnym organizmem. Wyprostował się na krześle i rzucił trochę bełkotliwie:
— Nie… zostanę tutaj.
— Jackson, wyglądasz strasznie. Idź do łóżka. Do rana nic się nie zmieni.
Ale Theresa już zaczynała się zmieniać. Na bladej skórze zaczęły się pojawiać popromienne oparzeliny, w ustach i na języku — rany.
— Jackson…
— Zostanę.
Przyciągnęła sobie drugie krzesło i usiadła obok. Kilka minut później — a może godzin? — Jackson ocknął się na chwilę, potykając się w korytarzu, wleczony przez Vicki do sypialni. Nie pamiętał, jak zasnął ani jak się obudził. Cisnęła go w ubraniu na łóżko, a on natychmiast pogrążył się w niespokojnych snach.