Przy następnym przebudzeniu odkrył, że szarpie go za ramię Cazie, wisząca nad nim jak furia.
— Jackson! Zostawiłam ci z tuzin pilnych wiadomości z K-C — co się z tobą dzieje?! Czy ty nie rozumiesz, jakie to dla nas ważne? A gdyby nawet — czy nie możesz choć wyświadczyć mi tej grzeczności, żeby odebrać mój telefon raz na trzydzieści sześć godzin, nawet kiedy się na mnie gniewasz? Boże, nie mogę nawet uwierzyć, że ty…
— Wolałabym, żebyś mu nie przeszkadzała — rzuciła słodko Vicki od drzwi sypialni Jacksona.
Cazie obróciła się powoli. Jej miodowozłota cera pobielała, przez co cętki na tęczówkach zaświeciły jeszcze silniejszą zielenią.
— Jackson musi pospać — ciągnęła Vicki tym samym tonem słodkiej i rozsądnej perswazji — więc może byłoby lepiej, gdybyś teraz wyszła.
Cazie już się pozbierała, a to u niej niebezpieczny stan.
— Nie wydaje mi się… Diano, prawda? A może Victorio? To prawda, Jackson wygląda na wykończonego, musiałaś nieźle dać mu popalić. Jestem pewna, że dobrze się bawił. Ale musimy teraz pogadać o kilku sprawach dla dorosłych, więc jeśli dostałaś już zapłatę, domowy system może ci wezwać robotaksówkę. A teraz, Jackson, jeśli chcesz, poczekam w twoim gabinecie, aż weźmiesz prysznic.
Vicki tylko się uśmiechnęła.
Nagle Jackson miał serdecznie dość ich obu. Dźwignął się ciężko z łóżka.
— Przestań być taką idiotką, Cazie. Theresa jest chora. Nie mam czasu myśleć o Kelvin-Castner, dopóki nie minie najgorsze.
Cazie zmieniła się na twarzy.
— Chora? Poważnie? Na co? Jackson, strzykawka Przemiany…
— Nie tym razem. To choroba popromienna. — Minął ją energicznie i ruszył do pokoju Theresy. Cazie pobiegła za nim.
Jego siostra leżała spokojnie pogrążona we śnie, odczyty na monitorach nie wykazywały żadnych zmian. Cazie na jej widok aż syknęła z przejęcia.
— Co…? Jack!
— Znalazła się w zasięgu promieniowania bomby, która zniszczyła La Solana. — Teraz muszą już o tym trąbić we wszystkich serwisach. A Cazie zawsze ogląda serwisy.
— Tess?! Poleciała do Nowego Meksyku? Przecież to niemożliwe!
— Sam bym tak twierdził.
— Och, mój Boże, Jack… Zostanę i pomogę ci się nią opiekować.
Taka właśnie była najszczersza i najbardziej przez niego kochana Cazie. Obrzuciła Theresę spojrzeniem pełnym uczucia i bólu. Jackson odpowiedział:
— Vicki już się nią zajmuje — i natychmiast poczuł się zbyt podle, by móc się cieszyć własnym okrucieństwem.
— Dobrze — odrzekła pokornie Cazie. Ostrożnie położyła dłoń na samym brzeżku łóżka Theresy.
Jackson przymknął oczy.
— Powiedz mi, o co chodzi z tym Kelvin-Castner.
— To może poczekać — odparła cicho Cazie.
— Nie, nie może. W tej chwili i tak nie mogę nic dla niej zrobić. Powiedz.
— Jeśli… no dobrze. Chcę na początek zainwestować pięć milionów dolarów, więcej według ściśle ustalonego planu, po dojściu do kolejnych stadiów badań. Posłałam ci już proponowany plan docelowy. My mamy piętnaście procent zysków brutto tylko z tego projektu, przy mniej więcej standardowych wierzytelnościach i ryzyku. Wskaźnik ROI i powiązania długoterminowe…
— Nie, nie o tym. O tym mi nie mów. Co K-C ma zamiar robić?
— Gnać po patent cząsteczki wprowadzającej, zbudowanej na podstawie tych amatorskich próbek tkanek. Mają już pierwsze modele komputerowe. Trzeba sprawdzić setki możliwości, może nawet tysiące. Ale jeśli uda nam się uzyskać nadający się do opatentowania model, możemy na jego bazie wyprodukować niezliczoną liczbę czyścicieloodpornych farmaceutyków. Ekipa do wstępnych zastosowań właśnie zaczęła burzę mózgów.
„Czyścicieloodporny”. Jackson nigdy przedtem nie słyszał takiego terminu. Może to właśnie jest pierwszy efekt burzy mózgów „ekipy do zastosowań wstępnych”.
Spojrzał po raz ostatni na odczyty Theresy, a potem wyprowadził Cazie z pokoju. Robopielęgniarka przysunęła się bliżej łóżka.
W korytarzu Jackson oświadczył:
— Będę głosował za zainwestowaniem pieniędzy, także w imieniu Theresy, ale pod jednym warunkiem: pierwsza linia badań — pierwsza, Cazie, i ważniejsza, na którą poświęci się większą część sił i środków — ma dotyczyć znalezienia środka odwracającego skutki tamtego neurofarmaceutyku. Takiego środka, który przywróci pierwotny stan ich biochemicznych procesów mózgowych. Żeby likwidował lęk przed obcymi i zahamowania w obliczu rzeczy nowych, i cały ten pieprzony strach. Zgoda?
Cazie zawahała się tylko przez chwilę.
— Zgoda.
— Załatwisz zgodę Aleksa Castnera?
— Tak. — W jej głosie usłyszał pewność siebie. Nagle zaczął się zastanawiać, czy jego eksżona sypia z Castnerem albo z Thurmondem Rogersem.
— Wpisz to do kontraktu i przyślij go mnie. Chcę mieć także stałe raporty z prac nad antidotum, a także zapisy z laboratoriów.
— Nie ma problemu.
— I zapisz w kontrakcie, że mam być natychmiast powiadomiony, kiedy tylko nastąpi jakiś przełom, jakikolwiek znaczący przełom w którejkolwiek części prac wchodzących w skład tego programu.
— Załatwione. Kontrakt znajdzie się u ciebie jutro rano. Zaraz też możemy zarejestrować wynik głosowania. Ty — osobiście, Theresa przez przedstawiciela. Ale, Jack — jej głos zadrżał. — Czy z Tessie jest bardzo źle? Czy ona… Czy ona…
— Nie umrze. — Jackson spojrzał na Cazie. W zielonych oczach, wzniesionych do góry z powodu różnicy wzrostów, niespodziewanie zabłysły łzy. — Tess wyzdrowieje. Długo to potrwa, ale wyzdrowieje.
— A skutki długoterminowe?
— Na skutki długoterminowe będzie musiała wziąć zastrzyk Przemiany. To jedyny sposób, żeby powstrzymać nieunikniony rozwój nowotworów.
— Ale już nie ma więcej strzykawek. Chyba że ty…
— Oczywiście, że trzymam jedną dla Theresy. W prywatnym sejfie mojego ojca. Od zawsze trzymam tam jedną strzykawkę dla Theresy.
Na twarzy Cazie ujrzał błysk nagłego zrozumienia. Pojęła, ile to musiało kosztować go jako lekarza, kiedy dookoła narastał taki kryzys — musiał patrzeć, jak umierają niemowlęta, a wiedział, że mógłby ocalić przynajmniej jedno z nich. Podeszła bliżej i otoczyła go ramionami. Poczuł na torsie miękkość jej pełnych piersi. Czubek jej głowy znajomym ruchem wpasował się pod jego podbródek. Jackson był strasznie zmęczony.
Kątem oka zobaczył, jak Vicki znika za rogiem korytarza.
Na całej głowie i reszcie ciała Theresy pojawiły się sączące rany. Wszystkie tkanki napuchły tak, że gdyby nie była ciągle na środkach przeciwbólowych, sam nacisk miękkiego łóżka byłby dla niej nieznośnym cierpieniem. Jej małe, twarde piersi zmieniły się w dwie owrzodzone poduchy z popękanymi i krwawiącymi brodawkami.
Nie mogła mówić. Usta, język, dziąsła stały się taką samą masą wrzodów jak reszta poparzonego promieniowaniem ciała. Czasem na chwilę odzyskiwała przytomność, a wtedy próbowała coś wymamrotać pomimo rurki tkwiącej w tchawicy. Spuchnięte oczy wpatrywały się nagląco w Jacksona. „Eee… niii…” Wtedy natychmiast ją usypiał. Nie mógł tego znieść.
— Poprawa u pacjentki w granicach normy — oznajmiała kilka razy dziennie swoim przyjemnym głosem robopielęgniarka. — Czy życzy pan sobie szczegółowych danych?
— Na litość boską, Jackson, prześpijże się — mówiła równie często Vicki. — Wyglądasz jak odpad z laboratorium Mirandy Sharifi.
— M-M-M-M… nie… nie… — starała się Theresa. Zwiększył jej dawkę środka nasennego.