A dwa razy dziennie, zgodnie z kontraktem, napływały raporty z laboratoriów Kelvin-Castner — stosy wstępnych, nie obrobionych danych. Jackson wysłuchiwał tylko streszczeń, dyktowanych w pośpiechu przez Thurmonda Rogersa: Jackson, zbudowaliśmy komputerowe modele najbardziej prawdopodobnych łańcuchów białkowych cząstki inicjującej, opierając się na najbardziej prawdopodobnych reakcjach receptorowych. Niestety, istnieją sześćset czterdzieści trzy możliwe łańcuchy na poziomie A, tak więc testowanie ich zajmie nam trochę czasu i pomyśleliśmy…
— To wystarczy, Caroline — mówił do swego systemu Jackson. — Opatrz ten plik datą, nazwiskiem nadawcy i… i czym tam jeszcze trzeba, żebym nie musiał go później długo szukać.
I daj mi święty spokój — dodawał w myślach.
— Tak, doktorze Aranow — odpowiadała Caroline.
— Jack, jak tam Tess? — pytał codziennie obraz Cazie, a może jeszcze częściej, nie wiedział jak często, bo nigdy nie odbierał. Raz słyszał jej głos w drugim pokoju, rozmawiała z Vicki. Z Vicki?! To konflikt, mecz sparingowy czy pojedynek? Nie wszedł tam.
Theresa traciła na wadze, a przecież już przedtem była chuda. Teraz jej ciało przypominało szkielet; ręce i nogi nasuwały porównanie z drucianymi wieszakami, a kolana i łokcie stały się spiczaste. Z ran sączyła się ropa i płyn surowiczy.
Raporty z postępów prac w Kevin-Castner, które codziennie przekazywał mu Thurmond Rogers, nie wykazywały żadnego szczególnego postępu. Z modeli komputerowych nic konkretnego nie wynikało. Algorytmy, przy bliższym zbadaniu, nie pasowały. Istniały tylko możliwości, ostrożne hipotezy, które później się nie sprawdzały, mało satysfakcjonujące wyniki prób na zwierzętach. Potrzebują jakiegoś przełomu — wyjaśniał Thurmond Rogers w swoich przesłaniach, które Jackson oglądał tylko dopóty, dopóki nie pojął z grubsza, o co chodzi. Ten przełom nastąpi, zapewniał Rogers. Ale jakoś dotąd nie następował. W końcu nie jesteśmy Mirandą Sharifi ani Jonathanem Markowitzem — dodawał cierpko.
— Poprawa u pacjentki w granicach normy — mówiła robopielęgniarka.
— Idź spać! Twoje zdrowie psychiczne też się może zużyć, wiesz? — mówiła Vicki.
— Prawdopodobnie dekapeptyd, wywołujący reakcję wewnątrzcząsteczkową w…
— Nie… żżyyy… mmm…
— Jak ona się miewa, Jack? Jak ty się miewasz? Odpowiedz mi, do jasnej cholery…
Po miesiącu Theresa nadal miała na całym ciele popromienne oparzeliny. Wystąpił zanik mięśni. Rany przestały się sączyć. Jackson chciał, żeby zaczęła jeść, choć jeszcze przez całe miesiące nie będzie odczuwała prawdziwego apetytu. Żeby jeść, musiała przestać spać.
Z pomocą Vicki oparł Theresę o poduszki. Obok łóżka Vicki postawiła ogromny bukiet genomodyfikowanych kwiatów — różowych, żółtych i w głębokim, choć subtelnym odcieniu oranżu. Potem dyskretnie wyszła. Robopielęgniarka przygotowała mieszaninę białkową pachnącą truskawkami i słomkę do picia. Theresa zawsze lubiła truskawki.
— Jack… son.
— Nie próbuj mówić, Tessie, jeśli to cię boli. Byłaś chora, ale wyzdrowiejesz. Jestem tu.
Patrzyła na niego zamglonym wzrokiem. Jej pozbawioną włosów głowę pokrywały oparzeliny i strupy. Ale z wolna niebieskie oczy zaczęły patrzeć trzeźwiej.
— M-M-Mir…
— Prosiłem, żebyś nic nie mówiła, skarbie.
— M-Mir…
W końcu ustąpił.
— Pozwól, że ci pomogę. Miranda Sharifi. Poleciałaś do La Solana, żeby znaleźć coś do swojej książki o Leishy Camden, tak? Chciałaś porozmawiać z ojcem Mirandy, bo kiedyś znał Leishę?
Theresa zawahała się przez chwilę. Potem lekko skinęła swoją żałosną, bezwłosą głową. Skrzywiła się, bo tyłem głowy przejechała lekko po miękkiej poduszce.
— Nie… ży…je.
— Richard Sharifi nie żyje. Ktoś spuścił bombę na La Solana i Sharifi wyparował. — Jackson wyczytał teraz w jej oczach pytanie. — Nie, rząd nie wie, kto to zrobił. Prawdopodobnie bombę odpalono z Ziemi, w górach Nowego Meksyku. Nie przyznało się do niej żadne ugrupowanie, nikogo nie aresztowano, a jeśli FBI ma jakiś trop, to go nie ujawnia. A Selene nie przedsięwzięło żadnej akcji odwetowej, a nawet nie wysłało oficjalnego oświadczenia.
— Nie… na… Selene.
— Co nie na Selene? Tess, skarbie, nie próbuj więcej mówić, przecież widzę, jak to cię boli. To wszystko może poczekać, aż…
— Nie… żyje. Miranda.
Jackson wziął ją delikatnie za rękę.
— Miranda Sharifi nie żyje? Przecież nie możesz tego wiedzieć, kochanie.
— Wi… działam. Roz… ma… wiałam… z nią.
— Widziałaś Mirandę Sharifi? — Zerknął pospiesznie na monitor. Temperatura, przewodność skóry, obraz pracy mózgu — wszystko w normie, nie ma halucynacji. — Kochanie, nie mogłaś z nią rozmawiać. Miranda jest w Selene. Na Księżycu.
— Nie!
— Nie jest? Była w La Solana? Tess, jak to możliwe?
Theresa wbiła w niego pełne gniewu spojrzenie mokrych niebieskich oczu osadzonych w obrzydliwie zdeformowanej twarzy. Po chwili zaczęła płakać. Jackson zobaczył, jak Theresa się krzywi, kiedy sól dotknęła jej policzków.
— Nie żyje! Nie żyje!
— Och, Tess, proszę, nie…
— Jeśli mówi, że widziała Mirandę i że Miranda nie żyje, to najprawdopodobniej tak właśnie było — odezwał się za nim głos Vicki. — Wie, co widziała. A poza tym to jedyny sensowny motyw zbombardowania La Solana, kiedy nikt nie wysunął żadnych żądań ani się do tego nie przyznał.
Theresa spojrzała poza Jacksona, w stronę stojącej w drzwiach Vicki. Z ogromnym wysiłkiem skinęła głową, potem jej powieki opadły i zasnęła.
Jackson obrócił się na pięcie i rzucił do Vicki:
— Czy ty w ogóle wiesz, co mówisz?
— Pewnie lepiej od ciebie — odparowała, krzywiąc się, i wyszła z pokoju.
Jackson nie poszedł za nią. Popatrzył na Theresę, która leżała, wsparta na poduszkach, z żałośnie otwartymi ustami. Delikatnie ułożył ją na płask.
Przeszedł przez całe mieszkanie, potem przez pole Y wyszedł na taras. Wyglądało na to, że zapada zmierzch; zupełnie zatracił rachubę czasu. Drzewa i klomby kwiatowe w parku poniżej prezentowały właśnie swe genomodyfikowane kwiaty, jak w samym środku lata. Przyszło mu do głowy, że to musi być maj.
Theresa powiedziała, że Miranda Sharifi nie żyje.
Czy także i reszta Superbezsennych? Możliwe. Zwykle trzymali się razem — w paczce podobnych do siebie ludzi. Może tylko w ten sposób mogli mieć koło siebie kogoś, kto by ich zrozumiał. A może po prostu dla lepszej ochrony. Trzymali się razem i kryli przed resztą świata, a potem, dla dodatkowej ochrony, wykorzystali własną zaawansowaną technikę, żeby przekonać świat, że są zupełnie gdzie indziej. Jeśli Theresa ma rację, to nic nie poskutkowało. Ci, co ich nienawidzili, i tak ich w końcu dopadli.
Pod nim czubki drzew zatańczyły pod wpływem nagłego powiewu wietrzyka. Stojąc na samym skraju tarasu, Jackson słyszał, jak szemrzą liście, czuł ich wilgotny zapach. Na południowym wschodzie, tuż pod Księżycem jaśniała stabilnym światłem jakaś planeta. Pewnie Jowisz. A może holo Jowisza, zaproponowane przez komitet pogodowy enklawy. „Dodajmy w tym miesiącu do programu kopuły jakąś planetę. Dzieci będą się mogły uczyć, jak korzystać z programów astronomicznych”.
Jackson ujrzał znów w myślach tamte zdjęcia ze ścian gabinetu Theresy. Nie Odmienione dzieci, opuchłe i gnijące, umierały z braku higieny, której nikt nie musiał już przestrzegać, albo z braku strzykawek Przemiany, albo z braku opieki medycznej.