Выбрать главу

A teraz nie będzie już więcej strzykawek. Ludzie, ugrupowania i rządy mogą sobie w nieskończoność słać do Selene przekazy lub nawet ekspedycje i nie będzie to miało najmniejszego znaczenia. Chyba że Superbezsenni zostawili gdzieś ogromny zapas strzykawek, który zostanie odkryty — inaczej następne pokolenie już ich nie dostanie. Albo i jeszcze następne. I jeszcze. Nawet wołowskie dzieci z programami astronomicznymi. Nanotechnika i procesy biochemiczne w strzykawkach to zbyt zaawansowany poziom dla zwykłej, prostej ludzkości, nawet dla tej genomodyfikowanej. Nie można przejść rewolucji technicznej, skoro dopiero co odkryło się koło.

Jackson wsparł się obiema rękami o balustradę i wychylił. Ze znajdującej się cztery piętra niżej ulicy napływał miękki dźwięk kobiecego śmiechu, któremu zawtórował męski, przyjemny tenor. W powietrzu pachniało miętą, skoszoną trawą i różami.

„Eden” — tak powiedziała kiedyś Theresa o Central Parku, w trakcie swojej fazy religijnej. Miała wtedy dwanaście lat i chciała zostać zakonnicą.

Eden. Na jak długo?

Pewnie są jeszcze jakieś strzykawki, przechowywane w rodzinnych zasobach po różnych enklawach — tu dwie, tam trzy, a tam jeszcze kilka. Noworodki będzie się zaszczepiać w tajemnicy, zanim ktoś obcy dowie się, że takie strzykawki istnieją, i przyjdzie je ukraść. Kiedy strzykawki się skończą, wskaźnik urodzin spadnie jeszcze niżej niż dotychczas, kiedy zabezpieczeni Przemianą przyszli rodzice zaczną rozważać ewentualne choroby i potrzeby żywieniowe swoich przyszłych dzieci. W końcu ludzie i tak zaczną mieć dzieci, bo tak było zawsze. Potem medycyna wyjdzie z gorączki poszukiwania ekstatycznych narkotyków i odtąd już Woły będą się miały tak samo dobrze jak zwykle za swoimi polami Y, które będą sięgać co roku dalej, bo znów pojawi się potrzeba przeznaczenia coraz większych areałów pod uprawę, farmy hodowlane, fabryki sojsyntu — i powstaną potężniejsze pola ochronne. Ale ludzie w enklawach szybko się zaadaptują. Mają w końcu za sobą wszystkie zdobycze techniki. Dla nich nie będzie wygnania z raju.

A Amatorzy Życia? Nawet nie trzeba pytać: to widać gołym okiem. Głód, śmierć, choroby, wojny. Aż w końcu od nowa nauczą się podstawowych metod przetrwania. Albo też, jeśli neurofarmaceutyk wywołujący brak tolerancji dla zmian będzie się rozprzestrzeniał, nigdy się nie nauczą. Będą trwali przy starych zwyczajach, przeznaczonych dla Odmienionych organizmów, których przecież następne pokolenia nie będą miały. A Woły, rozgoryczone po Wojnach o Przemianę i aż nazbyt dobrze świadome, że Amatorzy i tak są ekonomicznie zbędni co najmniej od trzech pokoleń, nie zrobią dla nich nic.

Ludobójstwo przez powszechny brak działania. Pan Bóg nie wspomoże tych, którzy z powodu biochemii mózgu nie pomogą sobie sami. Których każda zmiana przeraża tak, że nie dopuszczą w pobliże siebie nikogo obcego. I którzy właśnie stracili swoich ostatnich, pozaziemskich faworytów.

Jackson wciągnął głęboko aromatyczne, sztuczne powietrze i przymknął powieki.

— Jackson — usłyszał za sobą głos Vicki. — Theresa cię woła.

— Za chwilkę.

Ku swemu zaskoczeniu poczuł, jak od tyłu otaczają go ręce Vicki. Jej policzek spoczął na jego plecach. Koszula zrobiła się wilgotna. Przypomniał sobie, że podczas gdy on rozmyślał o nieżyjących Superbezsennych jako o źródle strzykawek Przemiany, Vicki łączyły z nimi jakieś bliżej nie wyjaśnione sprawy osobiste.

— Spotkałaś Mirandę Sharifi — powiedział, nie odwracając się.

— Tak, spotkałyśmy się. Dwa razy.

— Co za wariat ich zabił?

— Zbyt wielu znajdzie się kandydatów, żeby tu wszystkich wymieniać. Ten świat pełen jest niezadowolonych i dogłębnie oburzonych.

— Tak… Wszelkiego rodzaju przegranych, którzy mają żal do zwycięzców.

— Nie jestem taka pewna, czy Miranda kiedykolwiek należała do zwycięzców — odrzekła Vicki. — Raczej nigdy. Ale ona i jej podobni są o krok z przodu w tej radykalnej, wymuszonej ewolucji. Tylko Azyl był w stanie ich stworzyć, a Azyl już nigdy tego nie powtórzy.

Wtedy Jackson zrozumiał. Dłonie zacisnęły się kurczowo na barierce. Powietrze nagle zapachniało czymś niezdrowym.

— Zabiła ich Jennifer Sharifi. W odwecie za to, że prawie trzydzieści lat temu wysłano ją i wspólników jej spisku do więzienia.

— Tak — potwierdziła Vicki. — To bardzo prawdopodobne. Ale Departament Sprawiedliwości nigdy nie zdoła tego dowieść.

Puściła Jacksona i odsunęła się o krok.

— Teraz wszystko zależy od ciebie, Jackson.

Odwrócił się i stanął z nią twarzą w twarz.

— Ode mnie?! O czym ty, do cholery, mówisz?

— Chyba nie sądzisz, że ci z Kelvin-Castner rzeczywiście skierują swoje badania na odnalezienie antidotum, co? Spodziewają się, że wirus nie przeniknie do enklaw, bo wiedzą, że musiała go stworzyć jakaś grupa Wołów. W celu zniwelowania politycznego lub fizycznego zagrożenia ze strony Amatorów, i to bez paprania się mokrą robotą. Jeśli nie przypilnujesz warunków kontraktu, K-C popędzi z rykiem w kierunku zastosowań komercyjnych, a twoje antidotum będzie musiało długo poczekać.

— Codzienne sprawozdania z laboratoriów…

— Były przez ciebie bardzo szczegółowo sprawdzane, nieprawdaż? Gówno prawda. Ledwie rzuciłeś na nie okiem.

Milczał, próbując przełknąć tę pigułkę.

— Ja się im przyjrzałam — mówiła dalej Vicki — chociaż niewiele mi to dało. Nie mam odpowiedniego przygotowania, dla mnie to tylko rzędy wykresów, plątanina równań i modele niepojętych substancji. Jackson, będziesz musiał zamieszkać na najwyższym piętrze Kelvin-Castner, jeśli rzeczywiście zależy ci na tym antidotum. Właśnie ty.

— A Theresa…?

— Już zdrowieje. Dirk, Billy i Shockey — nie. W końcu — wzniosła dłonie w błagalnym, pokornym geście, jakiego Jackson nigdy dotąd u niej nie widział i o jaki nigdy by jej nie podejrzewał — w końcu jesteś lekarzem, prawda?

— Nie jestem naukowcem!

— Teraz już tak — odparowała. A potem zupełnie nieoczekiwanie uśmiechnęła się. — Witamy na kolejnym szczeblu indywidualnego rozwoju.

To były całe tygodnie sprawozdań. Codziennie rosła liczba pracujących uczonych — począwszy od siedemnastu wzrosła do niewiarygodnej wprost liczby dwustu czterdziestu jeden, rozrzuconych po różnych placówkach w całym kraju. Wszyscy wysyłali Jacksonowi kopie ze wszystkiego: wszystkie protokoły z konferencji, wszystkie procedury, wszystkie spekulacje, wszystkie wersje wszystkich elektronicznych modeli. Różne warianty tempa absorbcji, biodostępność, wiązania białkowe, mechanizmy działania różnych podtypów receptorów, wzory nerwów odprowadzających, modele Meldruma, jonizacja ganglionowa, syntezy białkowe w rybosomach, wskaźniki tempa oddziaływania czyściciela komórek — nikt nigdy nie byłby w stanie przebrnąć przez to wszystko. Po kilku próbach Jackson zaczął podejrzewać, że o to właśnie chodziło.

Zaczął także podejrzewać, że część tego, co mu tu przysyłają, to zwyczajna lipa. Ale brakowało mu czasu, specjalistycznej wiedzy, a także i cierpliwości, żeby określić dokładniej, która to część.

Siedząc w gabinecie przy terminalu i przeglądając sterty wydruków, zorientował się, że jedyny sposób na to, żeby się w tym wszystkim połapać, to napisać specjalne programy selekcjonujące, które wyszukałyby charakterystyczne wzory i specyficzne linie przebiegu badań. Albo potencjalnych badań. Albo kierunki, w jakim te potencjalne badania mogłyby pójść. Takich programów nie ma na rynku. A Jackson, nie będąc softwerowym ekspertem, nie potrafił ich napisać. Nie mówiąc już o wyszperaniu tych raportów, których, jak podejrzewał, z Kelvin-Castner mu nie przysyłają.