— Poślij po Lizzie — polecił Vicki znużonym głosem.
— Lizzie?! Ona nic nie wie o badaniu procesów chemicznych w mózgu.
— No cóż, ja też nie. A w każdym razie nie dosyć. Zadzwoń do niej i powiedz, że zaraz wysyłam po nią helikopter. Będzie musiała pomóc mi napisać wyspecjalizowany program selekcjonujący. Jeśli tego nie potrafi, może przynajmniej przeszperać zamknięte archiwa K-C. Bóg mi świadkiem, że na tym zna się dostatecznie dobrze. Nie chcę wprowadzać w to wszystko szperacza z zewnątrz, który mógłby odsprzedać komuś nasze informacje. W każdym razie jeszcze nie teraz.
Vicki zaświeciły się oczy.
— W porządku. Skoro już jesteśmy przy temacie informacji, Jones twierdzi, że Cazie leci tu, żeby się z tobą zobaczyć.
Jackson podniósł wzrok znad stert wydruków, piętrzących się na całym jego antycznym biurku w stylu aubusson. Twarz Vickie przybrała ostrożny wyraz neutralności. Znów poczuł dookoła siebie jej ręce — cieple, solidne — tam, koło tarasowej barierki.
Może pomoc Lizzie to nie jedyne wyjście z tej sytuacji.
— Cazie — powtórzył cicho. — Bywała tu regularnie, prawda? Widywać Theresę.
— Tym razem chce się widzieć z tobą.
— Skąd wiesz?
Vicki uśmiechnęła się z przekąsem.
— Wiem.
I zaraz zjawiła się Cazie, wpakowała mu się do gabinetu jak do swojego, z szelestem niebieskiej sukni i rozwianymi loczkami. Jej żywiołowość zdawała się rozpalać cały ten pokój, tworzyć niebezpieczną poświatę, która, jak się zdawało, zdolna była strawić nawet niekonsumowalny plastik wydruków. Cazie obrzuciła go wściekłym spojrzeniem.
— Jack! Gdybym mogła widzieć cię samego…
— Tylko gdybyś zaczęła widzieć kogoś jeszcze poza sobą — mruknęła Vicki i wyszła.
Jackson wstał, żeby zyskać choćby tę kruchą przewagę wzrostu.
— Jak się miewasz, Jack?
— W porządku. — Czekał. Tym razem to już będzie koniec. Definitywny. Zastanawiał się, czy Cazie zdaje sobie z tego sprawę.
— A Tessie?
— Zdrowieje ściśle według rozkładu.
Uśmiech Cazie był jak najszczerszy.
— Tak się cieszę! Nasza Tessie… Pamiętasz, jak uważaliśmy ją po trosze za własne dziecko, bo nie mieliśmy jeszcze swojego? Niezasłużony sentyment, ale nie do końca fałszywy. — Przysunęła się do niego o krok. Poczuł woń jej perfum, były niczym kwiaty wśród zapachu zwierzęcej rui.
— Kelvin-Castner nie pracuje nad antidotum — odezwał się Jackson. — A ja mogę udowodnić, że o tym wiesz.
To była jego jedyna szansa — ustrzelić ją z zaskoczenia, licząc na to, że nie spodziewa się po nim dwulicowości, bezpodstawnych zarzutów ani kłamstw. Ufała mu, mimo że sama przez cały czas wyraźnie dawała do zrozumienia, że jej zaufać nie można. Przecież to Jackson: solidny, uczciwy, zaślepiony jej blaskiem. Łatwo go oszukać. Łatwo nim kierować.
Przyglądał się jej uważnie. Była niezła: tylko odrobinę szerzej otwarły się ogromne zielone oczy, nieświadomie zwęziły się błyszczące źrenice. Wystarczyło. Jackson poczuł się nagle, jakby ktoś zdzielił go w żołądek.
— To nieprawda, Jack — odparła beznamiętnym tonem. — Codziennie dostajesz raporty z laboratoriów.
— Są spreparowane. Wszystkie wysiłki zmierzające do wyjaśnienia czynnika trwałości mają na celu wykorzystanie go jako bazy do produkcji narkotyków.
— Nie miałeś dość czasu, żeby dokonać takiej analizy. A gdyby nawet, to i tak się mylisz. Przyjedź do K-C i sam się przekonaj. Thurmond pokaże ci…
— …prawdziwe doświadczenia. Oczywiście, w to nie wątpię. Tych kilka, które trzyma na pokaz. Cazie… jak mogłaś? Wiesz, co ten neurofarmaceutyk zrobił z Amatorami w obozie Vicki. Co może zrobić gdzie indziej. Nikt nie potrafił zaadaptować się do nowych warunków, czy choćby zmienić rozkładu dnia. Kiedy skończą się wszystkie strzykawki Przemiany i dzieci nie będą mogły liczyć na to, że czyściciel komórek zmiecie każdy wrogi organizm, jaki gdzieś złapią, ani na to, że wyżywią ich trofoblastyczne kanaliki, nikt nie będzie w stanie zmienić się na tyle, by od nowa uczyć się z tym żyć! Następne pokolenie…
— Och, Jack, ty się nigdy nie zmienisz, co? Zawsze wpatrzony w swoją wąziutką specjalność, święty model medyczny, i nawet szerzej na to nie spojrzysz. Podnieś wzrok — dosłownie! Amatorzy nie żyją sami na tym świecie, jak jakiś zagrożony gatunek jaszczurki na jałowej pustyni! Mają swoją Mirandę Sharifi, swojego anioła stróża. Z całą bandą Superbezsennych cherubinów i serafinów. Miranda przyleci tu z Selene, jak już będzie całkiem gotowa, spali kilka krzewów, wręczy nam antidotum i po krzyku. K-C nie musi nic dla nich robić. I nie ma też po temu żadnych powodów.
— No cóż, oprócz tego drobnego faktu, że ty mi to obiecałaś.
Cazie popatrzyła teraz na niego. Mój Boże, ależ ona piękna.
Najbardziej godna pożądania kobieta, jaką kiedykolwiek znał. Piękna, bystra, nawet czuła, kiedy miała na to ochotę. Jego żona — w każdym razie kiedyś — w każdym sensie, jaki Jackson przypisywał niegdyś temu słowu. Coś ścisnęło mu się boleśnie pod żebrami. Świadomość, że już nigdy więcej nie będzie trzymał jej w ramionach, sprawiała mu wręcz fizyczny ból.
— Jack…
— Powiedz Thurmondowi Rogersowi, mojemu staremu kumplowi ze studiów, że wprowadzam się do Kelvin-Castner. Natychmiast. Z prawnikiem i komputerowym szperaczem. Osobiście sprawdzę każdy raport i odwiedzę każde biochronione laboratorium i będę go, kurwa, dosłownie tropił z ekspertami i konsultantami. A jeśli…
— Nie możesz wprowadzać obcych do K-C! Klauzula niejawności…
— A jeżeli nie znajdę żadnych naukowo istotnych postępów — codziennie! — zmierzających do odkrycia antidotum, naślę na K-C prawników w sprawie o naruszenie warunków kontraktu i stary Alex nie zdoła dostać swojego patentu przed upływem następnego tysiąclecia! Nawet jeśli po drodze miałbym doprowadzić do bankructwa TenTechu.
Cazie tylko się na niego gapiła. Jacksonowi nagle wydało się, że jego była żona stoi za przejrzystym polem Y — niewidzialnym i nieprzekraczalnym. To jej pole czy może jego? Ponuro zdał sobie sprawę, że to już nie ma najmniejszego znaczenia.
— Tym razem już zerwałeś ze mną na dobre, co, Jack? Na dobre.
— Przekaż Rogersowi, co mówiłem.
— Coś się w tobie zmieniło. Ty naprawdę byłbyś w stanie poświęcić TenTech dla tej odrobiny donkiszoterii. Dlaczego?
— Bo ty nie potrafisz dostrzec, że to nie jest pusty gest.
— Nigdy nie udawałam, że jestem kimś innym, niż naprawdę jestem, Jack — powiedziała, nie ruszając się z miejsca.
— Nie. Nigdy nie udawałaś — potwierdził z bólem.
A ona nieoczekiwanie odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się — głośnym, serdecznym śmiechem, pozbawionym histerii. Wtedy Jacksonowi mignęło w środku jakieś stare uczucie — „nie mogę dać jej odejść” — i poczuł, że dokładnie w tej samej chwili owo uczucie zanika, pozostawiając po sobie pustkę.
— Idę teraz odwiedzić Theresę — rzuciła lekko.
Kiedy wyszła, postał tak jeszcze chwilę, czekając. Teraz wejdzie Vicki z jakąś sardoniczną i prowokującą uwagą na ustach. Tak to właśnie zawsze wyglądało: on kłócił się z Cazie, Vicki podsłuchiwała pod drzwiami, a potem wchodziła i rozdrapywała mu rany. Tak to się właśnie odbywało.
Ale tym razem to nie była tylko kolejna rutynowa kłótnia z Cazie. Po kilku minutach Vicki rzeczywiście weszła, ale nie żeby go drażnić. Wciągała przez głowę sweter tak gwałtownie, że zburzyła sobie fryzurę. Patrzyła nie widzącym wzrokiem.