— Nie umrzesz. Poza tym jesteś przecież prawie goła, czy to nie czyni cię dość lekką? — Lizzie zaśmiała się cichym, wariackim chichotem, a jej palce zatańczyły na zgromadzonym sprzęcie. — Dobra, teraz!
Ciemność przeciął promień lasera, prosty i solidny jak pręt z włókna diamentowego. Przebił się przez niewidzialne pole energetyczne i strzelił w punkt — dosłownie nierozpoznawalny — na samym szczycie budynku. Za nim pojawił się drugi. Wielotorowe ścieżki dostępu, których bioelektryczne cząsteczki poruszyła wiązka pierwszego lasera, przy drugim pobrały dodatkową energię z innego obszaru spektrum. Wchłonięta energia zainicjowała reakcję łańcuchową — architektoniczną jednofotonową sekwencję — zestaw kluczy z fal o różnej długości, który dopasował się w ciemnościach do chromoforowego zamka, skonstruowanego na bazie bakteryjnych protein. Noc wypełniły niewidzialne informacje; niektóre z nich popłynęły do innych stacji odbioru, do dalszych łączy, do terminali w innych stanach. Lizzie nic na to nie mogła poradzić: systemy zabezpieczające z natury alarmowały inne systemy. Ale powietrze przeszył krótki błysk, a energetyczne pole ochronne zanikło.
Za dziesięć sekund pojawiło się z powrotem, sterowane już innymi kodami i innymi wzorami. Ale Lizzie i Vicki, z workami na plecach, zdążyły przebiec szybko przez szorstką trawę i zaistniałą lukę informacyjną.
Wszystko to dokonało się w absolutnej ciszy. Nie pozapalały się światła, nie rozdzwoniły alarmy. Fabryki były w pełni zautomatyzowane, zarządzane przez skomplikowane systemy usytuowane w odległych enklawach, gdzie ich właściciele mogli się z nimi konsultować albo wydawali im polecenia. Albo i nie.
Pierwszy robot ochrony niemal natychmiast ruszył w stronę obu kobiet; bezszelestny metalowy kształt sunął nad trawą z przerażającą wprost prędkością. Vicki wycelowała weń zakłócacz elektromagnetyczny i kształt zatrzymał się, opadł na trawę i przewrócił się na bok. Vicki wybuchnęła trochę zbyt gwałtownym śmiechem.
— Giń, nierozważny śmiałku!
— No chodź! — ponagliła ją Lizzie. Rozwaliła drugiego robota ochrony i popędziła w stronę wejścia.
Oczywiście drzwi zdążyły się już pozamykać, kiedy nastąpiła przerwa w polu energetycznym. Lizzie wbiła ręcznie kilka kodów nadrzędnych i wstrzymała oddech. Już od miesięcy szperała w danych systemu bezpieczeństwa TenTechu, a chociaż potrafiła zrobić wszystko, to jakoś nie udawało się jej znaleźć zapasowych kodów manualnych, na wypadek gdyby system bezpieczeństwa w czasie alarmu musiał zmienić stare. Miała nadzieję, że oznacza to tylko, że nie ma żadnych zapasowych kodów, że projektanci byli na tyle aroganccy albo skąpi, iż zawierzyli bez reszty skomplikowanemu systemowi pola Y, którego według nich nikt nie potrafił złamać. Z wyjątkiem, oczywiście, Azylu, ale ten znów nie miał po temu najmniejszych powodów.
Azylu i Lizzie Francy.
Drzwi otworzyły się, a Lizzie zmarnowała jedną cenną chwilkę, żeby zacisnąć oczy w króciutkiej modlitwie dziękczynnej do Boga, w którego nie wierzyła. Boga Billy’ego i jej matki. Lizzie Go nie potrzebowała. Sama tego dokonała.
Faktycznie to zrobiła — włamała się do wołowskiej fabryki, w której produkuje się stożki energii Y, żeby nakraść ich tyle, aby jej plemię mogło przetrwać zimę. Od czasu Przemiany nie brakło im poza tym niczego. Mieli brezent z plastikowych polimerów, którym nakrywali poletka żywieniowe. Wodę, która już nie musiała być czysta. I porzuconą fabrykę sojsyntu sprzed Przemiany, w której było wystarczająco dużo miejsca, żeby pomieścić całe plemię. Robot tkacki dostarczał dostatecznej liczby koców i ubrań, nawet dla młodych, których ciała najszybciej je wyjadały. Nie mieli tylko stożków Y, a zima na wzgórzach Pensylwanii była ostra. Teraz, kiedy Woły nie dawały już stożków i koców w zamian za ich głosy, plemiona jakoś musiały radzić sobie same. Nikt tego za nie nie zrobi.
Lizzie otwarła oczy. Z jakiejś niszy wypadł na nie kolejny robot ochrony, więc szybko unieszkodliwiła go zakłócaczem. Niewidoczne kamery nagrywały oczywiście cały napad, ale obie z Vicki były okryte holograficznymi strojami. Dla kamer Lizzie była teraz dwunastoletnią blondynką w ósmym miesiącu ciąży. Vicki była rudym Wołem w garniturze biznesmena. A detektory podczerwieni odnotują tylko dwa zarysy cieplne sylwetek o ludzkim kształcie, płci żeńskiej, o pewnym rozmiarze, masie i metabolizmie — ale bez określonej tożsamości.
Ależ to łatwe! Wpaść do środka, porwać siedem czy osiem stożków z końca produkcyjnej taśmy, wepchnąć do worków, wybiec z powrotem na zewnątrz i poczekać, aż jej sprzęt wypali drugą sekwencją laserową, która znów na dziesięć sekund wyłączy pole energetyczne, a wtedy szybko śmignąć poza teren fabryki. Całkiem nieźle jak na smarkacza amatora! Biegła krótkim korytarzem do hali produkcyjnej, a jej wielki brzuch kołysał się na boki w rytmie bonga.
I stanęła jak wryta, ujrzawszy przed sobą miejsce, które oszalało.
Po podłodze hali toczyły się dwa wózki widłowe. Jeden podnosił, rozmieszczał, sortował i odwoził zupełne nic — całe ładunki pustego powietrza. Drugi przewoził do końca linii produkcyjnej pustą paczkę, umieszczał ją na właściwym miejscu i zgarniał do niej nie napełnione stożki energetyczne, następnie przewoził tę paczkę na środek hali i tam wywalał stożki na podłogę. Potem przetaczał się po nich, aż rozbryzgiwały się z brzękiem na boki, podczas gdy sam znów wędrował z pustym pudłem na koniec linii produkcyjnej. Pudło to było pozaginane i wymięte, jeden róg zapadł się do środka i brakowało mu dwóch klapek zamknięcia u góry. Wyglądało, jakby wróciło z wojny. Na samej linii produkcyjnej ramiona robotów podnosiły delikatne wnętrza stożków, dostarczane im przez zabezpieczoną jednostkę zimnej syntezy nuklearnej — a potem mijały się z nadjeżdżającymi obudowami o jakieś piętnaście centymetrów. Rozbijane pakieciki energetyczne wypadały poza linię, na podłogę. Nie napełnione stożki jechały sobie dalej, gdzie czekał na nie niesprawny robot, który pakował, transportował i rozrzucał je po podłodze, a następnie wracał po kolejną partię.
— Co…? — wykrztusiła zdumiona Vicki.
— Poplątały im się algorytmy porządkujące — wyjaśniła z obrzydzeniem Lizzie. — Boże, ależ strata… Ten twój przyjaciel musi chyba sprawdzać tylko dane na wejściu, a nie z kontroli jakości albo chociaż… Vicki, to wcale nie jest śmieszne!
— Jasne, że jest! — krztusiła się Vicki, zgięta wpół w paroksyzmie śmiechu. — To… histeria. Wołowski świat najwyższej techniki… To wygląda jak święta wojna robotów z endorkissem… a… ten nadęty figurant… Jackson… Aranow…
— Zostało nam tylko kilka minut, a musimy mieć te stożki! Pomóż mi znaleźć paczki ze stożkami zapakowane, zanim tu wszystko zwariowało, to nie mogło przecież dawno się zacząć…
— Nie? Rozejrzyj się — na wszystkim jest kurz! — I znów odjechała, trzymała się za brzuch i rżała ze śmiechu jak jakiś wariat z holo z przytułku. Lizzie czasem się zdawało, że to ona jest dorosła, a Vicki, z tym swoim dziwacznym wołowskim poczuciem humoru, jest bardziej dzieckiem. A potem, innym razem, Vicki znów stawała się tamtą kobietą, którą Lizzie pamiętała z dzieciństwa: wszystkowiedzącą i zrównoważoną, trochę straszną — z tych istot, które rządzą światem. Dlaczego ludzi nie można przeszperać jak systemy komputerowe? Lizzie trąciła ją w końcu w ramię.
— No chodź! Pomóż mi szukać!
Vicki posłuchała. Obie pobiegły w stronę pełnych paczek palet, poukładanych przez wózki widłowe, zanim (a może kiedy?) zwariowały. Na szczęście robot pieczętujący paczki także nie funkcjonował prawidłowo: żadna ze skrzynek nie miała zamkniętego i zabezpieczonego wieka, dzięki czemu łatwo było zaglądać do środka. Pierwsza paleta na samym wierzchu była zupełnie pusta. Podobnie druga. Trzecia była pełna potłuczonych pakiecików energetycznych, które rozsmarowały się po obudowach stożków jak żółtko na skorupkach jakichś nierozbijalnych jajek. Lizzie nie mogła się nadziwić: co też mogło się stać, że program aż tak się poplątał?