Amatorzy nadal biegli z krzykiem, niknąc po kolei w swoich dziurach i jamach. Niektórzy nie byli dość szybcy. Banda rabusiów, przeważnie mężczyzn, ale było wśród nich i kilka kobiet, runęła na nich i zaczęła grabić wołowskie graty — przewracali ludzi na ziemię, z krzykiem, z wyciem deptali kradzionymi ciężkimi buciorami po twarzach i ciałach leżących.
Lizzie potoczyła się z powrotem pod kopułę, która dopiero co ją wypchnęła. Teraz pojęła, dlaczego szałasy były wciąż niszczone i wciąż łatane od nowa. Taka była cena za życie w cieniu zużytej dobroczynności enklawy: ktoś zawsze przyjdzie coś zabrać, stosując przy tym w mniejszym lub większym stopniu przemoc.
Lizzie dźwignęła się i zaczęła przemykać bokiem wzdłuż ściany kopuły. To bezcelowe — była najlepiej widocznym i najlepiej wyposażonym celem. Zaczęło ją okrążać dwóch mężczyzn.
— Plecak! Bierz go, Tish!
To jednak nie dwóch mężczyzn, a mężczyzna i kobieta — wysoka i barczysta jak facet. Miała fioletowe oczy, okolone bardzo gęstymi rzęsami. Genomodyfikowana!
Piękne wołowskie oczy obrzuciły Lizzie szyderczym spojrzeniem, ręce wyciągnęły się do niej, ale napotkały energetyczną przeszkodę.
— O, kurwa! Ta tu ma pole! — Głos zabrzmiał jak u prawdziwej Amatorki.
Tish miała nad Lizzie przewagę jakichś piętnastu kilogramów. Naparła na nią bokiem, aż Lizzie potoczyła się na ścianę kopuły i osunęła się po niej na ziemię. Skuliła się, jęknęła, dłonią obmacała wnętrze buta. Tish opadła przy niej na kolana, a jej fioletowe oczy rozjaśniła radość zadawania bólu, kiedy złapała Lizzie w okolicach karku i zaczęła nią potrząsać jak pies kością.
— Mówisz, że nie mogę się dostać do środka, co? Ale za to mogę tak tobą potrząsnąć, że ci kark strzeli, tak tak, tam w środku twojego bezpieczniutkiego pola…
Lizzie wyciągnęła z buta nóż Billy’ego do oprawiania królików, po czym z całej siły wbiła go tamtej pod mostek.
Codziennie ostrzyła ten nóż w czasie długich godzin spędzanych w ukryciu. A mimo to zaskoczyło ją, że tak ciężko jest przepchnąć ostrze przez tkanki i mięśnie. Pchała jednak, dopóki nie poczuła, że zagłębiło się aż po sam trzonek.
Piękne oczy Tish otwarły się szeroko. Zwaliła się do przodu, na Lizzie, otoczyła ją ramionami jak w uścisku.
Lizzie zepchnęła ją z siebie i rozejrzała się dziko dookoła. Towarzysz Tish, który kazał jej brać plecak, walczył teraz po drugiej stronie placu z jednym z niewielu mężczyzn, jacy tu pozostali przy życiu. Miał wyraźną przewagę. A dookoła pełno było innych rabusiów, za minutę może zaatakować kolejny… Lizzie miała ledwie kilka chwil.
Nie zawahała się. Gdyby się zastanowiła, nie byłaby w stanie tego zrobić. Tish była za ciężka, żeby mogła ją udźwignąć, nie zdoła przenieść tych zwałów mięśni… Ale przecież nie potrzeba jej całego ciała.
Roztrzęsiona, uklękła przy zwłokach Tish i wyjęła srebrną łyżeczkę, którą ukradła kiedyś z domu doktora Aranowa. Kiedy zabierała ją w tę podróż, przyświecała jej jakaś bliżej nieokreślona myśl, że jeśli dostanie się do Wschodniego Manhattanu, pokaże ją domowemu systemowi, a wtedy przekona tego całego Jonesa, że nie jest tam zupełnie obca… Ale to niezbyt prawdopodobne. Teraz jednak złapała prawą powiekę Tish między kciuk i palec wskazujący prawej ręki, odciągnęła ją, jak najdalej się dało, a potem wsunęła łyżeczkę pod gałkę oczną. Zachłystując się z przerażenia, wyjęła oko z oczodołu. Wyszarpnęła nóż z ciała Tish; z rany natychmiast trysnęły strugi krwi, spływając po jej polu ochronnym. Lizzie jednym cięciem przerwała mięśnie i nerwy, które łączyły gałkę oczną z pustym już oczodołem.
Odwróciła się, bo musiała dobrnąć do czarnego zarysu bramy. Krew splamiła zewnętrzne powierzchnie pola enklawy i jej własnego.
W zarys bramy wtopiony był standardowy skaner siatkówkowy, nastawiony tak, by wpuścić wszystkich, u których wykrył w odbitce genomodyfikowaną konfigurację. Na wszelki wypadek: zawsze przecież mógł utknąć na zewnątrz jakiś techniczny lub szukający przygód nastolatek. Lizzie dowiedziała się o tym, szperając w danych.
Przycisnęła oko Tish do skanera i brama zewnętrznej kopuły natychmiast się otwarła. Zaraz też się zamknęła, tuż za jej plecami, a przed nosami reszty rabusiów, którzy nadbiegali z krzykiem, grożąc jej śmiercią.
Lizzie zwaliła się na ziemię i ciężko dyszała. Nie mogła zwymiotować — od tygodni nie miała nic w ustach. Zresztą nie było czasu. Jak długo martwe oko utrzyma świeżość na tyle, by oszukać skanery? Takich informacji nie da się wyszperać w bankach danych.
Podniosła się chwiejnie i przytrzymała fioletowe oko Tish przy drugim skanerze. Wewnętrzna brama także się otwarła i Lizzie czmychnęła do środka.
A więc jest we Wschodnim Manhattanie.
A ściśle, jest w środku jakiegoś magazynu z ciężkimi robomaszynami poustawianymi rządkiem wzdłuż ścian. To dobrze. Nie spotka żadnych roboglin, dopóki stąd nie wyjdzie, a budynek jest pewnie zamknięty i pilnie strzeżony. To wszystko może poczekać. Lizzie poleży teraz na podłodze, aż zacznie normalnie oddychać.
Kiedy już mogła ustać na nogach, wyłączyła pole. Cała krew Tish spłynęła na podłogę. Lizzie włączyła pole z powrotem, a wtedy zorientowała się, że wciąż jeszcze trzyma w ręku oko. Nie było zakrwawione — cała krew pochodziła z rany po wyciągniętym nożu.
Tish nigdy nie skorzystała ze swoich genomodyfikowanych oczu, żeby wejść do enklawy. Dlaczego? Musiała wiedzieć, kim jest. Ale kiedy potrząsała Lizzie, kiedy otoczyła dłońmi jej szyję i naparła na nią ciałem, Lizzie zdołała wyczuć przyczynę jej wygnania. Pod ubraniem Tish twarde wzgórki kości rozmieszczone były w zupełnie nieprawidłowych miejscach — miała zniekształcony mostek, asymetryczne żebra. Jej szkielet musiał się źle rozwinąć w łonie matki. Naga, wyglądała pewnie groteskowo. Lizzie pomyślała o tym, jak bardzo Woły zważają na swoją fizyczną doskonałość i od jak dawna Tish musiała mieszkać wśród Amatorów, żeby zyskać ten akcent. Vicki zawsze mawiała, że nienawiść do siebie jest najgorszym rodzajem nienawiści. Lizzie dotąd nie rozumiała, co Vicki może mieć na myśli.
Wzdrygnęła się i upuściła fioletowe oko. Zrobiło jej się jeszcze bardziej niedobrze. Ale przecież nie może tego tutaj zostawić, żeby znalazła je jakaś robosprzątaczka. Zmusiła się, by podnieść oko i schować do kieszeni.
Potem zaczęła cierpliwie rozpracowywać wewnętrzne zabezpieczenia oraz zamki magazynu.
Zabrało jej to prawie pół godziny. Kiedy skończyła, wyszła na otwartą przestrzeń enklawy Wschodniego Manhattanu. Stanęła na nieskazitelnej ulicy, okolonej genomodyfikowanymi kwiatami — długimi, smukłymi, błękitnymi kształtami, które natychmiast zwróciły się w jej stronę. Lizzie odskoczyła do tyłu, ale kwiaty były zupełnie nieszkodliwe — flakowate i miękkie. W powietrzu unosiły się cudowne zapachy: dymu z ogniska, świeżo skoszonego siana i korzennych przypraw. W blasku zachodzącego słońca błyszczały przed nią wieżowce Manhattanu, a ich programowane zewnętrzne ściany subtelnie dopasowały się do kolorów nieba. Skądś dobiegało ciche (może sztuczne?) gruchanie synogarlic.
Ludzie naprawdę mieszkają wśród takiego piękna i porządku. Przez cały ten czas. Naprawdę. Lizzie, przerażona, wyczerpana i oczarowana, poczuła, że zaraz się rozpłacze.
Nie było na to czasu. Właśnie szybował ku niej policyjny robot.
Gorączkowo zaczęła przewracać kieszenie w poszukiwaniu oka Tish. Zmiękło, zrobiło się lekko galaretowate. Lizzie znów poczuła się niedobrze. Przytrzymała to obrzydlistwo przed swoim prawym okiem, a lewe mocno zacisnęła, ale robot nawet nie próbował zdejmować odbitki z rozkładającego się fioletowego oka. Skądś już musiał wiedzieć, że Lizzie nie pasuje do Wschodniego Manhattanu. Zobaczyła, jak na jej twarzy rozpryskuje się leciutka mgiełka i osunęła się na niebieskie kwiaty, które owinęły się miłośnie miękkimi płatkami wokół jej sparaliżowanych członków.