— Sierżancie Foster! Szybko, w wiadomościach…
— Danielu — upomniała go beznamiętnym tonem.
— Mówią, że…
— Danielu!
— …ktoś wysadził Azyl bombą jądrową!
Sierżant Foster powoli wstała. Potem poszła za chłopcem w głąb korytarza, ale wcześniej Lizzie zdążyła dostrzec na jej twarzy całą paradę uczuć: najpierw szok, potem chłodna kalkulacja, wreszcie zadowolenie.
Ktoś wysadził Azyl.
Lizzie zeskoczyła ze swojej platformy. Nogi wcale się pod nią nie ugięły, więc neurofarmaceutyk, którego użył robot, nie powodował żadnych długotrwałych efektów. Przebiegła rękami wzdłuż pola Y, które tworzyło czwartą ścianę celi. Żadnych otworów. Żadnych urządzeń po jej stronie pola. Nie ma wyjścia.
Ktoś wysadził Azyl. Kto? Po co? Ze wszystkimi Bezsennymi w środku? To mogłaby być Miranda Sharifi, w stanie wojny z własną babką… Ale czemu akurat teraz? Czy to mogłoby mieć jakiś związek z tym neurofarmaceutykiem strachu?
To wszystko w ogóle nie ma sensu.
Lizzie miała dość wymyślania możliwych rozwiązań. Była zmęczona, zła i przestraszona. Miała po dziurki w nosie pieszej wędrówki do Nowego Jorku w poszukiwaniu Vicki i doktora Aranowa. Miała dość ataków Amatorów, Wołów i robotów. Gróźb, że ją zaaresztują za morderstwo. Nawet szperania w danych. W końcu jest matką! Jej miejsce jest w domu, przy dziecku. I jak tylko znajdzie Vicki albo doktora Aranowa, albo kogokolwiek, na kogo będzie mogła zrzucić cały ten ciężar, właśnie tam natychmiast się uda.
— Hej! — krzyknęła na próbę. Nikt nie odpowiedział. Sierżant Foster już nie wróciła.
Lizzie zaczęła wymieniać różne standardowe kody, żeby sprawdzić, czy zareaguje na nie któryś z systemów budynku. Nic się nie odezwało.
Nastawiła się więc na czekanie.
Minęła godzina. Czy nikt tu już nie wróci, żeby ją przesłuchać? Czy już nikogo nie ma w Nowym Jorku? A co będzie, jeżeli ten, kto wysadził Azyl, pośle teraz bombę na Wschodni Manhattan? No cóż, nawet się o tym nie dowie przed śmiercią. A co będzie, jeżeli ktoś rozpuści tu ten neurofarmaceutyk? Czy gliny tak po prostu pójdą sobie do domu i tam zostaną, przerażone każdą nowością, a Lizzie zwyczajnie zgnije w tej celi?
Wszystko tu jest syntetyczne. Nic nie da się skonsumować.
Ale przecież musi tu być jakiś robot, który przynosi pożywienie. I wodę. I coś do sikania… Dojrzała dziurę w podłodze.
Powoli minęła następna godzina. Lizzie spróbowała się skupić, starannie wszystko przemyśleć, coś zaplanować. Dobra, jeśli nikt tu nie przyjdzie i nic się nie wydarzy, zanim policzy do stu… No dobra, do dwustu.
Czas minął.
— Aaaaaaaaaaaaaaaaa! — rozdarła się Lizzłe. Złapała kilka włosków w prawym nozdrzu i mocno szarpnęła. Strasznie zabolało. Natychmiast z nosa popłynął śluz, serce zaczęło mocniej bić, a policzki zapiekły od rumieńców. Znów szarpnęła się za włoski w nosie, z oczu łzy lały się strumieniami, z nosa śluz. Potem zaczęła szybko oddychać, aż zakręciło jej się w głowie. Rzuciła się na wąski pas piankowej podłogi.
— Potrzebna pomoc medyczna — odezwała się cela. — Szybkość oddychania odbiega od normy. Ciśnienie krwi wzrosło o czterdzieści na trzydzieści, puls sto trzydzieści, obraz mózgu wykazuje…
Przez pole Y wjechała jednostka medyczna. Takiej Lizzie nie widziała jeszcze nigdy, nawet wtedy kiedy amatorskie miasteczka jeszcze miały jednostki medyczne. W kierunku Lizzie wystrzeliło nieduże ramię z plastrem uspokajającym. Lizzie wskoczyła z powrotem na platformę, złapała robocika, szarpnęła go ku sobie i obróciła do góry nogami. Miała przy tym diabelną nadzieję, iż trzyma go tak, że robot nie może jej dosięgnąć żadnym ze swych ramion. I że na alarm, który urządzenie niewątpliwie teraz wszczęło, nie zareagują ludzie w budynku.
— Otworzyć kanał medyczny! — wrzasnęła do jednostki i wyrecytowała numer kodu Amerykańskiego Towarzystwa Medycznego, który wyszperała w systemie doktora Aranowa. Boże, przecież musi otworzyć! To w końcu jednostka medyczna, nie? Musi mieć połączenie z oficjalnymi kartotekami.
— Otwarto służbowy kanał medyczny — oznajmił spokojny kobiecy głos. — Nagrywamy. Proszę mówić, doktorze Aranow.
— Połącz mnie z moim systemem domowym!
— Ta jednostka nie ma odpowiednich do tego urządzeń. Otwarto oficjalny kanał rejestrujący. Proszę kontynuować.
— Cholera przeklęta! — wrzeszczała Lizzie. A co będzie, jeśli jednostka uruchomi systemy obrony fizycznej? Zaczęła wyrzucać z siebie nadrzędne kody bezpieczeństwa, które wyszperała w najróżniejszych rządowych bankach danych, wszystkie po kolei, w nadziei, że jeden z nich otworzy kanał, bo wiedziała, że to musi być możliwe, nawet służbowe połączenia Wołów zawsze mają boczną furtkę, która pozwala wykorzystać je do czegoś zupełnie innego…
— Kanał został otwarty — powiedział nagle tamten kobiecy głos, a w chwilę później męski głos dodał:
— Słucham, doktorze Aranow?
Jones. Domowy system doktora Aranowa. Lizzie wzięła głęboki oddech, żeby się uspokoić.
— Jones, proszę powiedzieć doktorowi Aranowowi, że dzwoni do niego Lizzie Francy w bardzo pilnej sprawie. — Lizzie starała się utrzymać urządzenie jak najdalej od siebie, mimo że zaprzestało już swoich wysiłków z plastrem uspokajającym. — Pani Lizzie Francy.
— Doktor Aranow chwilowo jest nieosiągalny. Czy zechce pani zarejestrować wiadomość?
— Nie! Nie chcę… To znaczy, on mi jest potrzebny, sam! Połącz mnie z jego prywatnym systemem!
— Przykro mi, nie mogę tego zrobić na rozkaz z zewnątrz. Czy zechce pani zarejestrować wiadomość?
Nie uzyskała połączenia o najwyższym priorytecie, a ten pchający się z plastrami robot pewnie nawet nie umie go otworzyć. I co teraz?
— Proszę odpowiedzieć w ciągu piętnastu sekund. Czy zechce pani zarejestrować wiadomość?
— Nie! — krzyknęła desperacko Lizzie. — Chcę rozmawiać z siostrą doktora.
— Chwileczkę.
A zaraz potem słaby, przestraszony głosik powiedział:
— Słucham?
— Pani Aranow! — Nagle Lizzie nie potrafiła przypomnieć sobie jej imienia. Miała przed oczyma jej obraz: smukła, elegancka w swej kwiecistej sukni, trzymająca w ramionach Dirka, po przerażonej twarzy spływają łzy. Lizzie pamiętała nawet imię jej osobistego systemu — Thomas — no i, oczywiście, wszystkie kody dostępu. Ale za nic nie mogła przypomnieć sobie imienia tej wołowskiej dziewczyny. — Pani Aranow, mówi Lizzie Francy, znajoma doktora Aranowa. Ta z dzidziusiem. Jestem w więzieniu w enklawie Wschodniego Manhattanu! Proszę powiedzieć doktorowi i Vicki Turner, żeby zaraz przyszli mnie stąd zabrać, to bardzo ważne!
— W… w więzieniu? Z… z dzidziusiem?! — zaczęła mówić Theresa. Jednostka medyczna nieoczekiwanie znów zaczęła napierać na Lizzie, to pewnie jakaś opóźniona w czasie reakcja, ramię z usypiającym plastrem znów sunęło ku niej…
— Proszę powiedzieć doktorowi! I Vicki! Niech przyjdą mnie…
Jednostka medyczna wierzgnęła w nagłym przypływie energii.
Plaster dotknął przegubu Lizzie. Natychmiast ogarnęła ją ciemność, nie widziała nawet, jak robot wymyka się z jej uścisku i leci nad jej ciałem, zwieszonym do połowy z platformy.
Theresa leżała roztrzęsiona w łóżku. Ta amatorska dziewczyna siedzi w więzieniu. Z dzidziusiem!
Widziała przed sobą — tak wyraźnie, jakby znajdowała się w swoim gabinecie, a nie w różowej sypialni — hologramy amatorskich niemowląt, kalekich i pomarszczonych, głodujących i umierających…