Выбрать главу

— Tak, pani Aranow — odpowiedziała robotaksówka. Theresa zasłoniła okna, żeby nie widzieć w szybach swojego odbicia.

Robotaksówka wysadziła ją przed budynkiem przy wschodniej ścianie pola enklawy. Kilkoro spieszących chodnikiem ludzi na jej widok przystanęło i zaczęło się gapić. Nie zwróciła na nich uwagi. Z wysoko uniesionym podbródkiem i mocno splecionymi dłońmi powiedziała do siatkówkowego skanera w opuszczonym atrium holu:

— Jestem Theresa Aranow. Przyszłam się zobaczyć z … z więźniem. Z Lizzie Francy. Albo z kimś, kto ma teraz służbę.

— Nie ma pani w rejestrze prawników, pani Aranow — odpowiedział jej budynek. — Nie jest też pani bliską krewną zatrzymanej.

— Nie, ja… Czy mogłabym rozmawiać z człowiekiem?

— Przykro mi, ale właśnie mamy stan podwyższonej gotowości. Cały personel Ochrony Pattersona jest zajęty gdzieś indziej. Czy zechce pani poczekać?

Stan podwyższonej gotowości. No jasne. Atak na Azyl — ludzie muszą się bać, że następna bomba spadnie na Nowy Jork. Gdyby nie zasłoniła okien w taksówce, widziałaby pewnie sznury pojazdów opuszczających enklawę drogą powietrzną. Nic dziwnego, że tak długo musiała czekać na robotaksówkę. Może ci ludzie przed budynkiem byli tylko przestraszeni, a nie zaszokowani jej wyglądem. Ta myśl dodała jej odwagi.

— Nie chcę czekać — oznajmiła. — Chcę zabrać stąd Lizzie Francy. Co mam w tym celu zrobić?

— Czy życzy pani sobie uzyskać dostęp do Akt Publicznych?

— Tak. — Czy życzyła sobie? A czemu nie?

— Oto Akta Publiczne — odezwał się inny system. — Jak mogę pani pomóc?

— Chcę… chcę, żeby Lizzie Francy mogła pójść do domu. Ze mną.

— Francy, Elizabeth, obywatelski numer identyfikacyjny CLM-03-9645-957 — wyrecytował system. — Zatrzymana o szesnastej czterdzieści pięć osiemnastego maja 2121 roku, przy ulicy Dziewięćdziesiątej Szóstej Wschodniej przez robota Ochrony Pattersona, numer seryjny 45296, posiadającego oficjalną licencję na działalność w obrębie kopuły enklawy. Umieszczona w areszcie tymczasowym enklawy, w kwaterze głównej agencji Ochrona Pattersona, przez sierżant Karen Ellen Foster. Podstawa zatrzymania: włamanie i wtargnięcie o podłożu kryminalnym. Bieżący stan prawny: wyłącznie wewnętrzna sprawa enklawy, w NDP nie notowana. Obecny stan zatrzymanej: przebywa w areszcie śledczym, czuwa, nie podała nazwiska adwokata.

Theresa powtórzyła uparcie, bo nie wiedziała, co innego mogłaby zrobić:

— Chcę zabrać ją do domu.

— Zatrzymanej nie aresztowano z ramienia Nowojorskiego Departamentu Policji. Ochrona Pattersona nie ma prawa przedłużać aresztu tymczasowego bez powiadomienia NDP. W przypadku obywatelki Elizabeth Francy, numer identyfikacjijny CLM-03-9645-957, powiadomienie takie nie zostało wypełnione. Jednakże aresztowana nie ma prawa pozostawać w obrębie enklawy Wschodniego Manhattanu, chyba że uzyska poręczenie któregoś z jej stałych mieszkańców.

— Jest… jest moim gościem. — Czy to wystarczy? Cazie sądziłaby, że wystarczy. Theresa powtórzyła pewniejszym głosem: — Moim gościem. Moim — Theresy Aranow.

— Umieszczamy w aktach zapis, że wobec braku powiadomienia Nowojorskiego Departamentu Policji o zarzutach wobec obywatelki Elizabeth Francy, numer identyfikacyjny CLM-03-9645-957, zostaje ona zwolniona po uzyskaniu poręczenia od Theresy Katherine Aranow, obywatelski numer identyfikacyjny CGC-02-8736-341. Dziękujemy za korzystanie z usług Ochrony Pattersona.

Theresę ogarnęła nagła fala paniki.

— I dziecko! Pozwólcie mi też zabrać dziecko, dziecko Lizzie, zapomniałam, jak się nazywa… dziecko!

System nie zareagował.

Theresa przymknęła powieki, próbując odzyskać nad sobą kontrolę. Cazie nie wpadałaby w panikę. Cazie poczekałaby, żeby zobaczyć, czy Lizzie wyjdzie, trzymając na ręku dziecko… Cazie poczekałaby, a potem podjęłaby decyzję… Przecież jest Cazie.

— Pani Aranow? — usłyszała głos Lizzie. — Thereso?

Theresa otwarła oczy. Lizzie stała przed nią, bez dziecka. Wpatrywała się w Theresę oczyma szeroko otwartymi ze zdumienia, a Theresa przypomniała sobie, jak musi teraz wyglądać.

— Gdzie… gdzie jest dziecko? — zapytała.

— Dziecko? To znaczy: moje dziecko? W domu, z moją matką. Dlaczego pani pyta?

— Myślałam…

— Co się pani stało?!

Po tym pytaniu Theresa zupełnie się załamała. Nie jest Cazie. Teraz, kiedy ma obok siebie kogoś jeszcze, kogoś o wiele silniejszego… Teraz, kiedy Lizzie przypomniała jej, jak wygląda… Teraz, kiedy udało się wyciągnąć Lizzie… Już nie była dłużej Cazie. Była Theresa Aranow i czuła, jak jej oddech zaczyna się rwać. Patrzyła, jak jej wymizerowana ręka wczepia się w ramię wymiętoszonej amatorskiej dziewczyny, która, jak przypuszczała Theresa, mogła być w tej chwili jedynym oprócz niej człowiekiem w enklawie, bezpośrednio narażonej na atak nuklearny. Theresa jęknęła przeciągle.

— Nie, tutaj tego nie rób — mówiła do niej z daleka Lizzie. — Boże, to tak jak u Shockeya, prawda? A ty nawet nie wdychałaś tego neurofarmaceutyku… No, nie upadnij, oprzyj się na mnie… Nie, czekaj, muszę mieć z powrotem swój terminal. System budynku! Chcę z powrotem plecak, z którym tu przyszłam!

Pod Theresa ugięły się osłabione nogi. Kule poleciały z hukiem na podłogę, a ona w ślad za nimi. Później — o ile później? — czuła, jak ją na pół wloką, na pół wynoszą na zewnątrz. Została wepchnięta do robotaksówki. Ktoś trzymał ją mocno za ramiona.

— No, dziewczyno, nic się nie dzieje. No, dziewczyno — powtarzała wciąż Lizzie. — Nie możesz być taka. Nie możesz być taka, jesteś mi potrzebna!

Jesteś mi potrzebna. Tyle zdołało do niej dotrzeć. Jesteś mi potrzebna. Tak jak potrzebna bywa Cazie, jak Jackson… ale przecież nie Theresa. Ludzie nigdy nie potrzebują Theresy, bo to ona zawsze wszystkiego i wszystkich potrzebuje.

Ale nie tym razem.

Jeszcze raz skoncentrowała się, żeby być Cazie. Oddech uspokoił się, znów widziała przed sobą ulice, palce puściły Lizzie. Znów w mózgu przeskoczył jakiś pstryczek.

Lizzie gapiła się na nią w zdumieniu.

— Jak to zrobiłaś?

— Nie… Nie potrafię wyjaśnić.

— No dobrze, w takim razie nie wyjaśniaj, mamy ważniejsze sprawy. Gdzie można polecieć, żebyśmy mogły w spokoju pogadać?

— Do domu!

— Nie. Na pewno jest podsłuch. Co to za las?

— Central Park. Ale nie możemy…

— Taksi — rzuciła Lizzie — leć do Central Parku i zatrzymaj się w jakimś odosobnionym miejscu, żeby nie było ludzi w promieniu stu metrów.

Robotaksówka śmignęła przez ulice enklawy, wleciała do parku i zatrzymała się pod ogromnym klonem cukrowym niedaleko East Green. Jedną ręką Lizzie wywlokła Theresę z taksówki, w drugiej ściskała swój fioletowy plecak, który zaraz otworzyła na trawie i wyciągnęła ze środka terminal. Taksówka śmignęła z powrotem.

— Chciałam, żeby poczekała! — zmartwiła się Lizzie. — Zresztą nie szkodzi, wezwiemy sobie następną. Muszę natychmiast znaleźć doktora Aranowa. Muszę zaryzykować i do niego zadzwonić.

— Jackson jest w Kelvin-Castner — odezwała się Theresa. Otuliła się ramionami, jej wymizerowane ciało było zmarznięte i wyczerpane. — Ale nie można się do niego dostać. Wszystkie telefony do niego przejmuje Cazie, nawet najpilniejsze. Nie chciała, żebym o tym wiedziała, ale… ale Azyl został zbombardowany i zniszczony.

Lizzie przez chwilę nic nie mówiła. Nie wyglądała na zdziwioną. Ale po chwili zapytała powoli i wyraźnie: