— Vicki, kończy nam się czas! Nasze lasery wystrzelą razem jeszcze tylko raz, potem mogą strzelać w parze, ale o przypadkowych porach, nie dało się tego zaprogramować.
— Tutaj! — rzuciła Vicki, już poważna. — Ta paleta jest dobra. Łap trzy czy cztery stożki i lecimy!
Wepchnęły stożki do worków, potem pobiegły korytarzem, wymijając puste stożki, które toczyły się z wózka. Na końcu korytarza drzwi do fabryki były zamknięte.
— Co jest?! Lizzie! Zamknęły się automatycznie!
Lizzie przywarła do tabliczki rozdzielczej, gorączkowo wbijając różne standardowe kody otwierania drzwi. Nic. System bezpieczeństwa powtórzył kody zamknięcia, ale nie otwarcia. To nawet logiczne. Jeśli ktoś załamał pole siłowe, może dostać się do środka — ale już się nie wydostanie!
— Czy możesz się tam dostać, żeby zdobyć kod? — zapytała Vicki.
— Nie zdążę przed wyłączeniem pola. A to będzie za… teraz.
Lizzie osunęła się po zamkniętych drzwiach. Jej ciało opadło z wolna na podłogę jak szmaciana lalka, w rękach ściskała cenny worek ze stożkami. A jednak jej się nie udało. Zawaliła sprawę — ona, Lizzie Francy! — a teraz razem z Vicki tkwią w pułapce, zamknięte w fabryce stożków, w nienaruszalnym budynku z pianki budowlanej. A nawet jeśli uda im się wydostać z samego budynku, nadal będą tkwiły wewnątrz szerokiej na trzy metry błotnistej fosy, która otaczała budynek ze wszystkich stron wraz z polem Y, nie przepuszczającym nic większego od cząsteczki powietrza. Pułapka.
— Vicki — szepnęła i nie była już dziewczyną-genialnym komputerowym szperaczem, była przerażoną siedemnastolatka, szukającą pomocy dorosłego. — Vicki, no i co my teraz zrobimy?
— Poczekamy — odparła rzeczowo Vicki. Usiadła na podłodze przy Lizzie i też oparła się plecami o drzwi. — Aż ktoś tu się w końcu pokaże.
Lizzie przeciągnęła ręką po niewielkim skrawku podłogi przy drzwiach. Skrobnęła palcem po piance budowlanej. Wszędzie pełno kurzu.
— Jak myślisz, dawno ktoś tu ostatnio zaglądał? — Słyszała, że znowu zaczyna mówić po amatorsku, jak zawsze kiedy była wytrącona z równowagi. Nie znosiła tego.
— Ktoś przyjdzie sprawdzić to przerwanie pola — odparła Vicki. — Ktoś z nadzoru technicznego, wysłany tu przez TenTech. Ten kurz nic nie znaczy — nie znaczy, że nikt tu nigdy nie przychodzi. Cały system wentylacyjny mógł wysiąść razem z resztą robotów i pewnie wypluł z powrotem nagromadzony wcześniej kurz.
Lizzie zmarszczyła brwi. Spory zawsze sprawiały, że sytuacja przestawała jej się wydawać aż tak beznadziejna.
— Ale te roboty źle funkcjonują już od bardzo dawna. Popatrz tylko na te wszystkie zmarnowane stożki…
— Nie tak znów od dawna. Znalazłyśmy dobre stożki już na samym wierzchu stosu palet, pamiętasz?
— A skąd mamy wiedzieć, czy te stożki w ogóle działają? — zaperzyła się Lizzie. Wyprostowała się, wyszarpnęła jeden ze swego worka i włączyła. Natychmiast zaczął grzać. Potem przełączyła na światło, potem na jedno i drugie naraz. — Działa.
— No to dobrze.
— Może ten, kto tu przyjdzie, pozwoli nam zatrzymać tych kilka stożków.
Vicki tylko na nią popatrzyła. A Lizzie znów ogarnęła fala beznadziei. Niejasne, że nie pozwolą im zatrzymać stożków. Przecież są Wołami. Zaaresztują ją i Vicki za włamanie, kradzież i za co tam jeszcze będą chcieli, a wtedy one pójdą do więzienia. Jej dziecko urodzi się w więzieniu. A plemię nie będzie miało ciepła zimą, więc zostanie zmuszone do migracji na południe, tak jak to już zrobiła większość innych plemion. No, to jeszcze nie byłoby najgorsze, na południu jest ciepło, a po tych okropnych Wojnach o Przemianę nie zostało tak znowu wielu ludzi, żeby nie było miejsca… Ale matka Lizzie i Billy nie pójdą, jeżeli Lizzie będzie siedzieć w więzieniu gdzieś na północy. Czy posądzają tutaj? Czasami wysyłali ludzi gdzieś bardzo daleko. Wołowskie gliny mogą wysłać człowieka, gdzie zechcą.
— Nadal mają nad nami władzę, co? — odezwała się żałośnie. — Mimo Przemiany. Mimo czyściciela komórek. I mimo… wszystko.
Vicki nic jej nie odpowiedziała. Siedziała tylko — wołowski renegat, który poszedł żyć wśród Amatorów — i patrzyła, jak oszalały wózek widłowy podnosi, transportuje i składa ładunki powietrza, podczas gdy po podłodze toczą się z brzękiem do kąta uszkodzone stożki.
Czekały tak całą noc, przesypiając kilka godzin na fabrycznej podłodze. Gdzieś nad ranem na Lizzie wtoczył się jeden ze stożków i wyrwał ją z fragmentarycznych snów, wtrącając we fragmentaryczną jawę. Odepchnęła go na bok i pomyślała, że może by tak uszkodzić ten wózek. Ale właściwie po co? Zwinęła się więc tylko ciaśniej wokół wciąż obcej wypukłości wielkiego brzucha. Podłoga była zimna. Obok niej Vicki pochrapywała z cicha, ale do Lizzie sen już nie chciał wrócić.
Usiadła. W nocy zniknęło jeszcze więcej z jej tuniki. Pasek, który nosiła pod spodem, a który teraz wisiał wysoko na brzuchu, był z nieorganicznych syntetyków sprzed Przemiany. Wisiał przy nim mieszek z tego samego materiału, w którym nosiła swoje narzędzia. Gdyby tylko miała tu regulowaną piłę laserową! Z piłą laserową wydostałyby się stąd w mgnieniu oka. Ale piły laserowe mogły mieć tylko Woły. Nawet w czasie Wojen o Przemianę, kiedy wszędzie ludzie plądrowali magazyny i walczyli ze sobą, a Vicki nazwała to „monumentalnym zrywem obywatelskim zdychającego starego porządku”. Woły tkwiły w swoich nie dających się sforsować enklawach, a piły laserowe tkwiły tam razem z nimi. A poza tym piła laserowa nie pomogłaby im przedostać się przez pole Y. Tego rodzaju pola nie zniszczy nic poza pociskiem nuklearnym.
Fabryczne światła paliły się przez całą noc. Pewnie miały pozostać zapalone za każdym razem, kiedy budynek wykrył obecność ludzi. W ich miękkiej poświacie uwijały się pracowicie roboty, wykonując swe bezsensowne czynności. Głupie maszyny.
Ale wcale nie głupsze niż ona, Lizzie.
Od kiedy pamięta, zawsze odbierała siebie jako dwie różne osoby. Jedna z nich nieustannie zadawała pytania, zamęczała nimi matkę, Billy’ego, a potem i Vicki, przedzierała się przez to żałosne oprogramowanie edukacyjne w szkole, rozbierała na części roboty, które wpadły jej w ręce, i słuchała, nieustannie słuchała. Było tyle rzeczy, które chciała wiedzieć. A zanim spotkała Vicki i zanim nadeszła Przemiana, nie miała szans, żeby je poznać. Tak więc, kiedy Vicki opuściła enklawy i zaczęła żyć między Amatorami, a potem dała Lizzie dobry terminal i kryształową bibliotekę, mogła się uczyć wszystkiego. Lizzie — ta pierwsza Lizzie — popadła w gorączkowe podniecenie i spędzała przy terminalu niemal każdą wolną od snu minutę, próbując nadrobić stracony czas. A kiedy to jej się udało — najpierw nauczyła się korzystać z sieci, potem doszła w tym do perfekcji, aż w końcu była w stanie wyszperać w cudzych bankach danych każdą informację, jaką potrzebowała — kiedy się tego wszystkiego nauczyła, czuła się jak pijana. Pijana potęgą, pijana czynem. Zaprojektowała dla swojego plemienia robota tkackiego, przeszperała katalogi nie strzeżonych magazynów, aż poznajdywała w nich wszystkie części potrzebne do jego zbudowania, potem odnalazła tę opuszczoną fabrykę na ich zimowe schronienie, a na koniec zaszła w ciążę z chłopakiem, którego nigdy więcej już nie zobaczy i wcale nie ma ochoty widzieć. Lizzie Francy zdecydowała, że chce mieć dziecko, tak samo jak przedtem doszła do wniosku, że potrzebny jej robot tkacki, więc go sobie zmontowała. Mogła śmiało to zrobić, mogła zrobić wszystko i niech lepiej nikt nie próbuje się wtrącać!