Zanim ogarnęła ją ciemność, zdążyła jeszcze pomyśleć, jako Theresa, nie jako żebraczka: „Tylko częściowo medyczny, Jacksonie. Tylko częściowo”.
Kiedy znów przyszła do siebie, leżała w ciemności na obcym łóżku. Nie, to nie było łóżko — kupka koców, narzucona na sosnowe gałęzie. Theresą czuła ich zapach i słyszała, jak pod nią szeleszczą. Po obu stronach wznosiły się groźnie nieregularne kształty ścian.
Obóz Amatorów. Położyli ją na łóżku w jednym z własnych kątów sypialnych. Theresa przypomniała sobie wszystko. Natychmiast zamknęła oczy i próbowała stać się Cazie. Tylko Cazie zdoła ją stąd wydostać bez ataku paniki. Jest Cazie — małą, gwałtowną, nieustraszoną Cazie, jest Cazie… W głowie poczuła znajomy już teraz pstryk.
Podniosła się cicho w ciemności i po omacku ruszyła wzdłuż najbliższej ze ścian, która kończyła się kurtyną z ciężkiego koca. Kiedy odsunęła go na bok, zobaczyła więcej światła z małego stożka Y stojącego na środku podłogi. Pomieszczenie cuchnęło śpiącymi, nie mytymi ciałami. Cazie przemknęła przez nie tak szybko, jak na to pozwoliło wycieńczone ciało. W połowie drogi do drzwi dopadła ją robopielęgniarka.
— Pani Aranow, opuściła pani już dwie sesje fizjoterape…
— Cicho! — szepnęła Cazie. — Nie gadaj! Masz tu zostać.
— Nie potrafię samodzielnie zmieniać raz ustalonego programu — odszepnął robot. — Muszę zostać z panią, pani Aranow.
Ta głupia rzecz była z nią związana jak jakiś Jomp. Cazie gniewnie ściągnęła brwi.
— W takim razie pojedziesz za mną za pół godziny. Tak jak przedtem.
Kulejąc, podeszła do drzwi i otwarła je cicho. Wysoko na niebie wisiał księżyc w pełni. Cazie ruszyła ścieżką wzdłuż rzeki w stronę helikoptera. Żeby w końcu tam dotrzeć, musiała wykorzystać cały zapas sił Theresy — własny, wypracowany, pożyczony i ten, który musiał być nierozerwalnie związany z jej darem.
— O Boże — powiedział na jej widok jakiś głos. — Och, Thereso!
To Vicki Turner. Głos Vicki. Ale co Vicki robi na dachu jej wieżowca, w samym środku zimnej nocy? Theresa, która zasnęła głęboko, zanim helikopter wylądował, zamrugała teraz i wbiła się głębiej w siedzenie fotela.
— Tylko popatrz na siebie, Thereso. Gdzie ty byłaś? Te łachmany… Nie masz kapelusza? Chodź, pozwól, że ci pomogę…
— Byłam Cazie — odpowiedziała jej Theresa. — I żebraczką.
— Co? Wejdź do środka, cała się trzęsiesz. Czekałam tu na ciebie, bo nie miałam pojęcia, gdzie cię szukać, nawet nie śmiałam powiedzieć Jacksonowi, że cię tu nie ma. Nie, Tessie, pozwól, że ci pomogę, tutaj jest winda…
Znowu zapadła w sen. Śniło jej się — to musiał być sen — że jakieś obce kształty z ogromnymi zębami gonią ją po genomodyfikowanej trawie, a otaczające ją drzewa wszystkie jej nienawidzą; czuła, jak ta ich nienawiść napływa do niej falami, i nie mogła pojąć, co takiego zrobiła, że teraz chcą ją zniszczyć…
— Thereso, obudź się, to tylko sen. Krzyczałaś, śpisz już od wielu godzin…
Ciało Theresy płonęło. Tamte kształty musiały ją podpalić. Bolała ją głowa.
— Nie… nie czuję się… zbyt dobrze.
Vicki, która stała przy łóżku, trzymając dłoń na ramieniu Theresy, nagle znieruchomiała. Theresa odwróciła głowę i zwymiotowała na poduszkę.
Vicki poczekała, aż Theresa skończy.
— No, Tessie, ześliźnij się z drugiej strony… Nie, nie przewrócisz się, ja cię trzymam, idziemy do łazienki… No, już. Thereso, posłuchaj, to bardzo ważne. Gdzie jest robopielęgniarka?
— Ja… ja ją zostawiłam. — Dała sobie wytrzeć twarz chłodną szmatką — taką chłodną. Theresa cała płonie, tamte kształty o ostrych zębach podpaliły jej ręce i nogi i teraz tańczą po nich suche, gorące płomienie.
— Zostawiłaś? Gdzie? Gdzie, Tess?!
— W… obozie.
— W obozie? Amatorów? Dałaś robopielęgniarkę jakiemuś amatorskiemu obozowi?
— Byłam… żebraczką. — Poczuła narastającą falę mdłości i znów zwymiotowała.
— A w tamtym obozie, Thereso, czy tam był jakiś Amator, który nie został Odmieniony? Czy dotykałaś kogoś, kto był chory?
— Tamto dziecko. Jego nos…
— Co z jego nosem? Co mu było?
Ale nie mogła odpowiedzieć. Pokój dookoła podskoczył i zawirował, a ona znów zwymiotowała, cienką, czarną żółcią zmieszaną ze śluzowatymi włóknami.
A potem znalazła się z powrotem w łóżku, ale przynajmniej pościel była czysta. Vicki trzymała przy jej ustach miskę za każdym razem, gdy żołądkiem szarpały suche skurcze. Theresa czuła w głowie bolesny łomot, tak silny, że widziała wszystko tylko w przebłyskach, ale i one przeszywały jej oczy rozpalonymi włóczniami. Widziała, że w pokoju panuje bałagan. Dziury w ścianach, poprzewracane meble… Czy to Vicki zrobiła to wszystko? Po co Vicki to zrobiła?
— Gdzie to jest, Tess? Pomyśl, kochanie. To bardzo ważne. Gdzie to jest?
— Co? — zapytała Theresa, bo na twarzy Vicki malowało się wielkie napięcie i pośpiech. Jak na twarzy Cazie. Nikt nie potrafi oprzeć się Cazie. Nawet Jackson. Tylko że Theresa już nie może być Cazie, bo jest za słaba, wszystko ją boli i jest jej tak strasznie gorąco…
— Gdzie jest ten sejf, Tess? Prywatny sejf twojego ojca. Wiem, że miał swój sejf, bo słyszałam, jak mówił o tym Jackson. No, Tessie, nie uciekaj mi, powiedz. Gdzie jest ten sejf?
Bezpieczny sejf. Ona też chciała być bezpieczna. Przez całe życie chciała być bezpieczna, a nigdy nie była… „Weź neurofarmaceutyk, Tess”. Ale dzięki temu nie będzie bezpieczna, wie o tym od zawsze, potrzeba jej czegoś więcej, czegoś znacznie większego…
— Gdzie jest prywatny sejf twojego ojca?
— Chyba… w głównej łazience… w ścianie za toaletą… — Vicki gdzieś pobiegła. Dopiero wtedy Tess zdała sobie sprawę, że ten porozwalany pokój to nie jej sypialnia, tylko Jacksona, że leży w łóżku Jacksona, nie własnym.
Z łazienki dobiegł okropny huk. Natychmiast odezwał się Jones:
— Pani Aranow, mamy problem z rurami kanalizacyjnymi w głównej łazience. Czy życzy pani sobie, żebym wezwał robota konserwacyjnego?
— Tak… Nie…
Jeszcze kilka uderzeń. Waliło coś ciężkiego — bardzo mocno. Theresa skuliła się trwożnie na łóżku Jacksona. Znów weszła Vicki, kompletnie przemoczona.
— Dobra, to staromodny zamek mechaniczny. Zupełnie nie do wykrycia za pomocą elektroniki. Otwiera się na numery. Jaki to kod, Thereso? Trzy cyfry… Thereso! Nie zostawiaj mnie!
— Nie wiem… zadzwoń do Jacksona…
— Nie mogę się dodzwonić. Kelvin-Castner odciął go elektronicznie, a on sam pewnie nawet o tym nie wie. Nie mogę się dostać do Lizzie, nie znam się aż tak na systemach… chwileczkę. Systemy.
— Ja… czy ja… umrę?
— Nie, jeśli tylko będę w stanie temu przeszkodzić — zapewniła ją ponuro Vicki. — I jeśli twój brat jest tak sentymentalnym naiwniakiem, za jakiego go uważam. Jones, informacje kalendarzowe!
Theresa skrzywiła się. Vicki mówiła teraz dokładnie takim samym tonem jak Cazie. Ale jak to możliwe, przecież to Theresa jest Cazie…
— O które daty pani chodzi, pani Turner? — zapytał Jones. Vicki pobiegła do łazienki, wykrzykując po drodze do Jonesa:
— Urodziny Jacksona. Urodziny Theresy…